niedziela, 21 września 2014

„Czternaście fibul” – R.3: Arcymag

ARCYMAG
    Powieki zabolały, zmrożone rzęsy ledwie oderwały się od siebie. Z trudem otworzył oczy. Mocne światło, odbite od śniegu zmusiło do przymknięcia ich z powrotem. Spróbował się podnieść. Upadł. Nie czuł dłoni i stóp. Zamek ramoneski mocno przymarzł do skutej lodem powierzchni. Wysilił się. Przewrócił się na plecy. Zaczął poruszać nadgarstkami. Krew zaczęła krążyć szybciej. Sine palce dłoni pulsowały. Zaczął je zginać i prostować. Usiadł. Rozejrzał się. Wokół lodowa kraina. Biel. Biel. Biel. Wszędzie. Wstał. Zachwiał się. Wciąż nie czół stóp. Podreptał parę kroków, tak żeby pomóc dopłynąć krwi do palców dolnych kończyn. Poczuł powiew mroźnego wiatru. Zapiął szczelnie ramoneskę. Rozejrzał się znów. Coś zielonego wystawało ze śniegu. Zaciekawiło go to. Podszedł. Otrzepał ze śniegu tajemniczy przedmiot, którym okazał się jego plecak. Przykucnął. Otworzył kostkę. Wygrzebał ćwiekowane rękawiczki. Niby bez palców, ale zawsze coś. W plecaku była czarna bandamka i czapka z daszkiem, cała w różnorakich naszywkach z zespołami. Obie rzeczy natychmiast znalazły się na jego głowie. Na dnie kostki, obok zapasowych sznurówek do glanów, przerwanej struny do gitary i kopy brudu leżała kanapka. Nie pierwszej świeżości, ale był głodny. Pochłonął ją, nie zwracając uwagi na szary meszek pleśniowy na wierzchu.
   „Hmm... Zastanawiam się tylko gdzie ja jestem” - pomyślał mieląc ostatni kęs w ustach i mnąc kartkę, z gazety „Metro”, w ręce - „na Kraków mi to nie wygląda. I tym bardziej nie wygląda mi to na początek maja”.
   Podreptał przed siebie. Nie widział w tym sensu. Ale stanie w miejscu było jeszcze głupszym pomysłem.
*
    Ruch dobrze mu zrobił. Skostniałe palce lepiej funkcjonowały. O zmierzchu dotarł nad jezioro. Wielkie jezioro. Nie było skute lodem. Widać było dość wyraźnie przeciwległy brzeg. Lekko zarysowane, drewniane, przykryte białym puchem chaty wypuszczały kłęby dymu z kominów. Woda niosła wesołe dźwięki hucznej zabawy. Drgnął. Poczuł nadzieję. Wystarczy obejść jezioro... Skierował się na prawo. Tu widać było cały czas brzeg. Na lewo ginął w gęstej mgle.
*
    Nie szedł szybko. Oszczędzał siły. W końcu zostało mu jeszcze kilkanaście kilometrów. Oceniał, że za dwie, trzy godziny będzie na miejscu. Słońce znikło za horyzontem punkt 16:54, jak wskazywał zegarek w smartfonie. Nie oszczędzał baterii. Nie miał tu zasięgu. A w osadzie na pewno ktoś mu da naładować komórkę. Nawet ładowarkę miał przy sobie. Tak więc radośnie marnował energię przy dźwiękach death metalu, dobiegających z wetkniętych do uszu słuchawek. Szedł brzegiem. Po prawicy rozpościerał się las, lekko skarłowaciałych sosenek. Właśnie stamtąd wysunęło się siedem tęgich postaci. Nie widział ich. Las go nie interesował. Zerkał od czasu do czasu na wioskę, na jezioro. Obskoczyli go nagle. Prawie zderzył się z jednym z dryblasów. Spróbował go wyminąć. Jednak ten przytrzymał go ręką.
- Czego chcecie? - warknął wyrywając słuchawkę z ucha.
- Co to za bełkot? Rozumiecie coś z tego – zwrócił się do towarzyszy nie zdejmując ręki z ofiary.
- Nie – mruknął któryś.
- Laryngolog by się wam przydał, chłopaki – rzucił poprawiając ramoneskę.
- Kto? - zamrugał oczyma ze zdziwienia zdejmując rękę z jego torsu.
- Nie ważne. A teraz z drogi, bo idę do wioski, bo tu pizgawica i w ogóle pa pa.
    Ruszył dziarskim krokiem, jednak szybko poczuł dłoń na swym ramieniu. Mocno zaciśniętą, ściśle rzecz ujmując. Szarpnął się. Nie pomogło. Ktoś podciął mu nogi. Upadł. Cztery nogi i kilka drewnianych broni obuchowych zaczęło dawać mu się we znaki. Nie krzyczał. Wiedział, że nikogo w okolicy nie będzie? Bo i skąd? Najtęższy z nich obrócił go na plecy. Ukląkł na jego klatce piersiowej. Wymierzył mu prawy sierpowy. Znowu. Jeszcze raz. Złapał go za włosy. Podniósł lekko jego głowę. Wycedził:
- Nie ma, kurwa, włażenia do naszego lasu. Ostrzegaliśmy. Las jest nasz. A wasza jest, kurwa, zasrana wioska i tam kurwa siedźcie. Ale zawsze się, kurwa, taki znajdzie. LAS JEST NASZ! - zamachnął się.
- A kto tak twierdzi? - dobiegł głos z kierunku drzew.
*
    Leniwie otwarł oko. Prawe. Spojrzał w kominek. Ogień powoli trawił rzucony weń kawał drewna. Otwarł drugie oko. Usiadł. Przeciągnął się. Dopiero wtedy zorientował się, że nie wie gdzie jest. I że jest nagi. Rozejrzał się. Oprócz kominka w pokoju znajdowały się regały z księgami. Właściwie pokrywały wszystkie ściany i sięgały sufitu. Bardzo wysokiego sufitu. Obok sofy, na której siedział, był fotel, przed nią niski stolik. Na nim tęga księga i małe lusterko.
- Runy... - mruknął niezadowolony wodząc palcem po otwartej stronie – Ciekawe co tu jest napisane... Zaraz, zaraz... Dlaczego ja to rozumiem? Jakim cudem ja umiem to odczytać? Co to jest? Rytuał uzdrowienia? Co? Właśnie. Przecież zaliczyłem wpierdol.
Porwał lusterko ze stolika. Na twarzy nie miał ani śladu. Nic co by wskazywało na pobicie. Ale coś mu jeszcze nie pasowało...
- Czy... - szepnął niepewnie i odgarnął włosy z lewego policzka. – Moja blizna... Znikła... Ale jak... Byłem z tym oparzeniem u chirurga i nic nie potrafił zrobić... A tu...
Przekartkował księgę. Nie czytał. Wstał. Czuł lekki głód. A właściwie głody: zwykły i narkotykowy. Przypomniawszy sobie o posiadanych halucynkach schowanych na dnie kostki zaczął lustrować dokładniej otoczenie. Obok jedynych drzwi, na drewnianym kołku, wisiały jego ubrania. Plecaka jednak nie było. Wdziawszy swe odzienie dziarsko rozwarł odrzwia. Poczuł chłód. Wyszedł. Znalazł się na tarasie.
    „Kurwa” – pomyślał - „Nie dość, że pizgawica tutaj, zwały śniegu, to i żadnych barierek czy innego zabezpieczenia nie ma. Nie wspomnę już, o tym, że nie mam pojęcia co dalej. Tam było jedno wyjście, a tu... Żadnego?A. Jest klapa. Ale ze mnie debil. Oby nie była ciężka.”
    Nie była. Za to była przymarznięta. Ale po kilku minutach szarpaniny udało mu się uchylić ją na tyle, żeby prześlizgnąć się na drabinę pod nią.
    „Tu się nie da zgubić” - pomyślał, zszedłszy z drabiny, patrząc się w jeden prosty korytarz zakończony ścianą z kamiennych bloków. W prawy mur spasowane było przejście wykończone u góry łukiem. Wyraźnie rysujący się cień człowieka naprzeciw tego przejścia nie pozostawiał wiele do domysłów. Ktoś był w środku. Spowity w długą szatę, tudzież suknię.
- No i super – mruknął młodzieniec zaczynając zastanawiać się nad powrotem na górę.
Jednak, „przytuliwszy się” do prawej ściany zaczął po cichu przemieszczać się w stronę bijącego z przejścia światła.
*
- Nie trudź się. - usłyszał - I tak wiem, że tam jesteś. Boisz się. To zrozumiałe. Wszyscy się mnie boją. Nawet ci co twierdzą inaczej. Zresztą pewnie słyszałeś.
- Nie, nie słyszałem. – odparł dziarsko wchodząc - I nie wiem, dlaczego miałbym się bać. Szczerze mówiąc to dopiero co tu trafiłem... Nie wiem jakim cudem, ani co to za miejsce. Wszystko tu takie staroświeckie... Średniowieczne bym rzekł...
- Niech kurz cię nie zwodzi...
- Nie, nie chodzi o kurz. I tak jest go mniej niż u mnie w pokoju. Chodzi o brak techniki, telewizorów, kabli. O! Lamp. Dlaczego tu wszędzie są świece? Elektrownia padła czy co?
- Świec używa każdy... Jesteś dziwny człowieku. To ty jesteś inny. Nie moje świece. Po pierwsze: szwy na twoich ubraniach. Nawet elfy nie potrafią szyć tak misternie, a zarazem mocno. No i to skrojenie, i...
- Zaraz, zaraz, zaraz... Czy ja usłyszałem „elfy”?! Jakie elfy? Elfów to ja nie widziałem od kiedy LSD brałem! To coś nie istnieje!
- Nie wiem skąd pochodzisz, ale domyślam się, że o twoim świecie nie można powiedzieć, że leży daleko. On tu nie istnieje. Istnieje tam. Po drugiej stronie. Powiedz. Czy w twoim świecie naturalnie występują demony?
- Jakie demony? Nie! Mój świat jest normalny! Żadnych elfów, demonów, krasnali, czy magów odprawiających rytuały nie ma!
- Czyli to z innego świata przyzywam demony. To otwiera nowy rozdział moich badań...
- Ejże, nie tak prędko. Czyli przeniosłem się do innego wymiaru... Odeślesz mnie z powrotem?
- Gdybym mógł, to i tak nie stać by cię było.
- Czyli... Jestem tu uziemiony?
- Zwij sobie to jak chcesz, mało mnie to obchodzi. Lepiej mi powiedz jak u was stoicie z magią? Jak ty się nią posługujesz?
- Czym? Nie, nie. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Już mówiłem. U nas żadne czary-mary nie istnieje.
- Hmm... Zastanawia mnie twój ton. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, że zawsze mogę zmienić nastawienie co do ciebie, „przyjacielu”...
- Ej, dziadku, nie szalej. Co mi zrobisz? Co możesz zrobić komuś, kto jest z innego wymiaru? Sam powiedziałeś, że to nowy rozdział twoich badań. Czy przypadkiem ktoś z innego wymiaru nie jest ci potrzebny do tego?
- Nie. Ale będzie pomocny. Oszczędzi mi czasu. Więc od kiedy zajmujesz się magią?
- A ten dalej swoje...
- To dziwne... Bije od ciebie spora aura magiczna, a ten magiczny amulet...
- Ejże! Dziadku! To mój pentagram! Oddawaj!
- Hmm... Zastanawia mnie po co ci on, skoro nie używasz magii?
- Co ma pentagram związanego z magią? Że kult szatana?
- Szatana? Nie mam pojęcia co to jest. Pentagram... Amulet każdego maga ognia i nekromanty... Na maga ognia nie wyglądasz, nie jesteś charyzmatyczny, dumny. Ale nekromancją się chyba nie zajmujesz...
- Magia, magia i magia! Lepiej mi powiedz, dziadku, co mam zrobić. Nie słyszałeś o sposobach... Odsyłania tych twoich demonów do domu?
- Nie. Dla nich nie ma powrotu.
- W mordę... Dawaj wisiorek, muszę się naćpać...
- Cokolwiek to znaczy, zrobisz to później. Teraz musimy skończyć rozmowę. A więc weź swój amulet. Naładowałem go magią. Będzie ci niezbędny w początkach nauki magii...
- Nauki czego?! Nie wiem co zamierzasz, dziadku, ale ja nie będę uczył się żadnej...
- ...magii... Są dwa powody, dla których będziesz chciał i musiał to zrobić. Po pierwsze, kto wie jakie tajniki skrywa jeszcze magia? Może dasz rady wrócić tam skąd przybyłeś... Po drugie i tak cię stąd nie wypuszczę. Jesteś mi potrzebny do badań.
- No to wpadłem...
- Gdyby nie ja wpadłbyś związany i obciążony do jeziora.
- Ech... Widzę, że nie mam wyboru... Więc od czego mam zacząć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz