środa, 30 grudnia 2015

„Czternaście fibul” – R.10: Amazonki


Amazonki
    Starł się stąpać cicho, bezszelestnie. Nie do końca mu to wychodziło. W lewej ręce dzierżył łuk, w prawej dłoni kurczowo ściskał strzałę.
    Mamrotał co jakiś czas pod nosem jakiś wulgaryzm, przeklinając swoją nierozważną decyzję sprzed kilku godzin – obudziwszy się, co mu się nigdy nie zdarzało – o świcie postanowił przygotować dla towarzyszących mu dziewczyn posiłek. Jako, że wdzięczny był im za to, że dlań od kilku tygodni polowały, gotowały, etc. chciał przygotować coś innego niż spożywane przez nich od kilku tygodni pieczone mięso gryzoni z suchym chlebem, zdobytym jeszcze przed przebyciem przełęczy. Wyruszył więc na poranny spacer, aby nazbierać borówek i innych darów lasu. Przezornie wykradł jednej z towarzyszek łuk i kilka strzał, które wetknął sobie za pas. Ubrany w glany, jeansy i koszulkę z Led Zeppelin ruszył w drogę.
    Niespełna godzinę później zadowolony z siebie wracał z plecakiem i arafatką mocno wypchanymi jedzeniem. Wtedy właśnie usłyszał znajome mu brzęczenie.
    „Pszczoły” - przemknęło mu przez myśl.
   Dziarskim krokiem ruszył w kierunku odgłosu z zadowoleniem wspominając chwile spędzone z dziadkiem przy pasiekach. Nauczył się wówczas podbierać miód i znosić ból po, co prawda rzadkich, użądleniach. Kilka razy, podczas grzybobrania, dziadek uczył go trudniejszej techniki podkradania patoki z gniazd dzikich pszczół.
    Już po kilku minutach, na skraju niewielkiej polany ukazała się stara, dość mocno obrośnięta hubami sosna otoczona rojem brzęczących owadów. Na wysokości jakiś trzech metrów czernił się otwór dziupli.
    Szatyn zbliżył się do drzewa, rzucił na ziemię chustę i plecak. Wylał z bukłaka zabraną na drogę wodę. Naciął go, lekko powiększając otwór, tak by móc swobodnie napełnić do gęstą cieczą. Przytroczywszy go do pasa niezdarnie wspiął się na najniższą gałąź sosny. Z jeszcze większym mozołem przedostał się na następną, z której w miarę swobodnie mógł sięgać do dziupli. Powoli, starając się nie drażnić pasiastych owadów, włożył dłoń do otworu.
    Napełniwszy połówkę bukłaka zawiązał go i spokojnie wyrwał kilka żądeł z przedramienia i dłoni. Ostrożnie zsunął się z drzewa, odwrócił i... struchlał. Kilkadziesiąt metrów od niego, na polanie, trzy brązowe niedźwiadki baraszkowały między nogami potężnej niedźwiedzicy groźnie wpatrującej się w młodzieńca.
    Szatyn, nie spuszczając z niej wzroku, powoli pochylił się i podniósł arafatkę, którą przezornie przymocował do lewej szelki plecaka, który powoli wsunął na plecy. Obrócił się, by podnieść oparty o drzewo łuk. Właśnie to zadziałało na drapieżnika jak płachta na byka.
Usłyszawszy złowieszczy ryk i potężny odgłos rozpędzającej się niedźwiedzicy młodzieniec porwał broń i bez namysłu obróciwszy się na pięcie napiął cięciwę. Strzelił.
Przestrzelona łapa zwierzęcia sprawiła, że upadł. Na chwilę. Tyle szatynowi wystarczyło. Gnał przez las popędzany do granic swoich możliwości odgłosami zranionego, a zarazem rozjuszonego drapieżnika.
*
   Starł się stąpać cicho, bezszelestnie. Nie do końca mu to wychodziło. W lewej ręce dzierżył łuk, w prawej dłoni kurczowo ściskał strzałę.
   Od pewnego czasu było ciszej. Niedźwiedzi nie było słychać, ale wolał zachować czujność. Powoli stres mijał. Ciśnienie opadało, a serce powoli przestawało walić jak młot. Przystanął. Rozejrzał się. Otaczał go bukowy drzewostan. Słychać było świergot ptaków, niedaleko rozbrzmiewał śpiew słowika, gdzieś w głębi lasu rytmiczne serie uderzeń polującego dzięcioła.
    Podszedł do najbliższego drzewa. Rzucił broń i bagaż na ziemię i siadając zaczął wysysać resztki jadu z zaczynającego puchnąć przedramienia.
- Kurwa – syknął przez zęby.
    Od niechcenia pogładził się po głowie. Pomyślał o niedźwiedzicy. Było mu jej żal.
   Kurwa... Co ja narobiłem?” - myślał - „A jak ona zdechnie? Biedne zwierzę. A małe miśki? Szlag. Mam nadzieję, że się wyliże. W końcu to duże, silne bydle. Boże... Strzeliłem do zwierzęcia. Chciałem zabić miśka. Szlag...”
    Drgnął – rozmyślania przerwało mu dotknięcie w ramię. Poderwał się na równe nogi – serce znów załomotało.
    Powoli obrócił się. Stał przed nim dojrzały mężczyzna. Był półnagi i, choć dość wysoki, niezwykle szczupły i mizernie zbudowany. Z jego twarzy wyczytać można było cierpienie, ból, piętno trudów życia. Ciemne włosy pokrywały niewielką część łysiejącej głowy.
Szatyn chciał spojrzeć mu w oczy. Nie mógł. Głębokie, zakryte mrokiem oczodoły zionęły pustką, nicością.
    Młodzieniec spuścił wzrok, próbując odnaleźć dłoń, która go dotknęła. I tu się zawiódł. Żadne palce nie mogły go nawet musnąć. Dwa, brzydko zagojone, kikuty kończyły się na nadgarstkach.
    Mężczyzna mamrotał coś, wyraźnie kierując słowa do szatyna. Młodzieniec początkowo nie słuchał ich – wystraszony nagłym spotkaniem i wyglądem nieznajomego. Po chwili dopiero skupił się.
    „To jakiś zagraniczny język. Nie rozumiem go...” - przemknęło mu przez myśl - „Pytasz się kim jestem? Człowieku, zrozum – nie rozumiem co mówisz... Moment! Rozumiem! Dlaczego ten język naraz wydał mi się tak prosty?... Znajomy, swojski...”
- Jestem... - spróbował przerwać monolog mężczyzny.
   Ten jednak słysząc to jedno słowo, wykrzywił w grymasie usta, odwrócił się na pięcie i pobiegł przed siebie, wyraźnie przerażony, a przynajmniej przejęty i zaniepokojony.
- Proszę pana! Co się stało?! - szatyn rzucił się w pogoń.
*
   Ślepy biegł jak opętany, widać znał na pamięć położenie każdego drzewa w lesie. Zaintrygowany szatyn gnał za nim, zupełnie zapominając o pozostawionym pod drzewem bagażu, nie wspominając nawet o tym, że zagłębił się w las po składniki na śniadanie, a obecnie było już wczesne popołudnie.
   Jednak biegł. Zaniepokojony wyglądem niewidomego czuł, że potrzebuje pomocy, a wiedział, że będzie miał wyrzuty sumienia jeśli mu jej nie udzieli, lub chociaż nie spróbuje.
Mężczyzna, pomimo braku wzroku i kalectwa poruszał się o wiele szybciej i sprawniej niż szatyn. Po niedługim czasie zaczął pozwalać sobie na robienie krótkich przystanków, wyraźnie nasłuchując, czy młodzieniec go dogania, po czym ruszał dalej w szaleńczym tempie.
   Szatyn zaczął myśleć o poddaniu się, gdy las zaczął się przerzedzać. Już miał się zatrzymać gdy nagle poczuł zaciskającą się na prawej nodze pętlę – po chwili wisiał głową w dół, szamocząc się w pułapce.
- Kurwa – wyrwało mu się.
Spojrzał na ślepca. Ten teraz spokojnie już szedł między ostatnimi drzewami lasu.
- Nosz, kurwa – powiedział młodzieniec – ten kaleka wyprowadził mnie w pole... Jasny gwint. Kurwa mać!
    Spojrzał w dół by ocenić z jakiej wysokości przyjdzie mu spadać, jak mu się uda przeciąć linę. Dokładnie pod nim mienił się metalicznie jakiś niewielki przedmiot.
- O nie... Kurwa, żeby nie – wyszeptał i złapał za lewą kieszeń jeansów, w której zwykł nosić nóż sprężynowy. – Szlag by to, kurwa, ja pierdolę, jego jebana mać, strzelił! Do chuja wafla, akurat teraz musiał mi wypaść! Ja pierdolę...
*
- No proszę, Aleksander mówił prawdę – szatyna obudził obcy, kobiecy głos.
Powoli otworzył oczy. Był w drewnianej chacie, półziemiance o słupowej konstrukcji ścian. Dach pokrywała strzecha. Spróbował się podnieść. Opadł ciężko na klepisko, na którym leżał. Bolała go głowa. Oczy piekły. Zamknął je.
- To naprawdę mężczyzna – kobieta znów się odezwała.
- Co on tu robi? – zapytała inna.
- Ni wiem – trzeci damski głos rozbrzmiał w domostwie.
    Z wysiłkiem podniósł się na łokciu. Zignorował zawrót głowy i natężający się, pulsujący ból. Rozejrzał się. U jego nóg siedziały na ziemi trzy kobiety w różnym wieku.
    Najdalej była siwa, stara kobieta, której twarz szpeciła szeroka, źle zagojona blizna ciągnąca się od lewego łuku brwiowego, przez rozczłonkowany, zdeformowany nos, po lekko owłosiony podbródek. Ostrze które ją okaleczyło prawdopodobnie nie oszczędziło po drodze oka – było ono zachowane, ale zbielałe, ślepe.
- Czyli to jest to? – usłyszał drugi głos i poczuł dotknięcie palcem w krocze.
    Dopiero wtedy spostrzegł w jakiej sytuacji się znajduje. Leżał na klepisku chałupy z opuszczonymi spodniami i slipami na wysokość kostek. Poderwał się na równe nogi szybko zakładając na zad ubranie.
- Co z nim zrobimy? - znów zapytała, wciąż trzymając wystawiony palec wskazujący.
    Przyjrzał się jej. Miała najwyżej czternaście – piętnaście lat. Jej czarne oczy z zaciekawieniem spoglądały na młodzieńca. Ciemne włosy sięgały jej do połowy szyi. Była dobrze zbudowana – pod jej tuniką rysowały się rozwinięte mięśnie. Próba dopatrzenia się biustu u dziewczyny okazała się nieowocna – najwidoczniej jeszcze się nie wykształcił dobrze.
- To chyba oczywiste.
    Powędrował wzrokiem w kierunku głosu. Należał do dojrzałej kobiety, która wstała zaraz po tym jak uporał się z paskiem u spodni. Była ona dużo bardziej muskularna niż dziewczę, do którego była podobna z rysów twarzy i koloru oczu i włosów. Szatyn opuścił wzrok na umięśnioną klatę ich właścicielki. Miała tylko jedną pierś.
- Zabijemy go – kontynuowała.
- Jesteście Amazonkami?! – krzyknął równocześnie, zagłuszając jej słowa.
- On ni wie gdzie jest. Ni kłamie – stara kobieta zabrała głos wstając – Ni trza go zabijać. We śnie odniesiemy go nad rzekę, do wioski.
    Szatyn spostrzegł wówczas, że i jej brakuje jednego gruczołu mlekowego. Także i ona była umięśniona bardziej niż młoda dziewczyna, ale nie dorównywała w tym dojrzałej kobiecie.
- Ale się babka dobrotliwa zrobiła na starość. Po pierwsze on dobrze wie gdzie jest – odparła – Skąd wiem? A skąd wie kim jesteśmy? A poza tym taki wątły tylko źle wpłynie na kondycję i wygląd przyszłych mężczyzn w wiosce, a tego nie chcemy.
- Jestem twoją matką, ni babką, a to, że ona – siwa wskazała na nastolatkę – jest twoją córką, ni upoważnia cię do mówienia tak do mnie. I ni wie gdzie jest. My, Amazonki, jesteśmy znane na świecie. A przynajmniej byłyśmy znane kilka pokoleń temu. A dla Amazonek, przecie wiesz, nie liczy się tylko siła, a umiejętności, umysł...
- Przepraszam bardzo. Czy ja przypadkiem paniom nie przeszkadzam? - przerwał dyskusję młodzieniec.
- Ależ oczywiście, że tak – matka odparła bawiąc się strzałą i spoglądając mu prosto w oczy – Tylko co z tobą zrobić...
- Heh. To może – wydukał nerwowo bawiąc się górą t-shirtu – po prostu sobie pójdę?
- Wykluczone! – krzyknęły wszystkie.
- Ok... To co proponujecie wycieczkę do wioski lub śmierć? To ja bym to pierwsze poprosił, jeśli drogie panie pozwolą.
- Mamo, babko, a może utniemy mu palce i wydłubiemy oczy jak Aleksandrowi i zostanie moim służącym tak jak Aleksander twoim mamo? I tak w przyszłą noc jest równonoc, a ja niedawno zabiłam pierwszego wroga. Nie musiałabym iść do wioski.
- Po pierwsze, córa, inne Amazonki już na jednego krzywo patrzą, a po drugie nie pozwolę ci urodzić dziecka takiego chuderlaka.
- A ja myślę, że to dobry pomysł.
- Nikt się babki o zdanie nie pytał.
- Jestem twoją matką – odparła spokojnie.
- A... Przepraszam bardzo, tego, no. A nie mogę ja zadecydować?
    Chwila absolutnej ciszy zapanowała w chacie, po czym kobiety wybuchnęły gromkim śmiechem.
- A to dobre – po chwili wykrztusiła najsilniejsza z nich. – Chłop chciał decydować o sobie.
- No i co? A tak w ogóle to przypadkiem wasze plemię nie zostało pokonane kilka stuleci temu przez Herkules...
- Nie mam pojęcia kim ona była, ale jak widzisz, nie – przerwała mu dojrzała kobieta. – Babka, wiesz?
- Ni.
- Nie, nie, nie. Herkules. Facet.
Znów zapadła grobowa cisza, przerwana po chwili jeszcze silniejszym chichotem.
*
    Od pewnego czasu był sam. Krążył po półziemiance bez celu. Nie mógł wyjść – drzwi były zabarykadowane od zewnątrz i pilnowane przez kilka Amazonek.
    Nie wiedział czego się spodziewać – początkowo znalazł się w fatalnej sytuacji po tym jak matka zgodziła się na pomysł córki. Po naradzie postanowiły wypalić mu oczy i połamać nogę w kostce, tak by został kulawy do końca życia, co zapobiegłoby próbom ucieczki. Od tej przykrej dla niego wizji wybawiło go przybycie kolejnych Amazonek. Weszły do chaty i półszeptem powiedziały coś domowniczkom, które wyraźnie zaaferowane i podniecone nowinami pospiesznie wyszły na zewnątrz. Szatyn miał nadzieję, że uda mu się przekonać inne kobiety, by wpłynęły na decyzję domowniczek. Nikt jednak nie chciał go jak na razie wysłuchać. Ba – nikt nie chciał nawet wypuścić go na pole.
    Uderzył zniecierpliwiony pięścią w ścianę. Za mocno – zabolało.
- Szlag – mruknął pod nosem, po czym usiadł na klepisku masując obolałą dłoń.
Wygrzebał z kieszeni smartfona. Przetarł ekran. Przygnębiony popatrzył na swoje odbicie w nim. Westchnął i podrapał się komórką po kolanie. Wiele więcej nią nie mógł zrobić – bateria padła już dawno. Rzucił telefon na ziemię. Chwilę siedział w ciszy, po czym przekrzywił głowę – głośne chrupnięcie kręgów szyjnych przeszyło ciszę. Rozmasował kark dłonią. Zamyślił się. Po chwili na jego twarzy ukazał się grymas, a brwi zmarszczyły się. Wyszarpnął z lewej, tylnej kieszeni jeansów czarny, przymocowany do spodni niewielkim łańcuchem portfel z nadrukowanym logiem grupy Rolling Stones. Otworzył go. Powoli spomiędzy dowodu, a legitymacji studenckiej wyciągnął małą kopertę. Były w niej zdjęcia. Wylosował jedno.
- Dagmara... - wyszeptał.
    „Siorka” - pomyślał. - „Ciekawe co u niej. W sumie to dawno jej nie widziałem. W ogóle rzadko ją widuję... Heh. Widywałem... Od kiedy zamieszkała z chłopakiem. A wcześniej? Heh. Ale było super. Tak się z nią dogadywałem. A teraz jej już więcej nie zobaczę... Ciekawe czy przyszła w ogóle na mój pogrzeb. No bo chyba jakiś symboliczny odprawili... Ten Ted... Kurwa, dlaczego nawet w myślach nazywam go tak jak się kazał? TADEUSZ. Jej facet. Nie cierpię skurwiela. Nie wiem co ona w nim widzi. Nie ważne. O czym to ja myślałem... A tak. Pogrzeb. Ciekawe, czy Tadeusz w ogóle się zgodził na pojechanie na mój grób”.
    Odłożył zdjęcie na miejsce i wyjął następne. Widniała nań młoda dziewczyna o kasztanowych włosach przyciętych w stylu bob. Roksana – obiekt westchnień licealnych szatyna. Spróbował przywołać jedno z marzeń, tak niedawne, które kreował dziesiątki razy przez bite prawie cztery lata od kiedy ją poznał:
    Wenecja. Pełnia księżyca rzucająca blask dokładnie na środek wąskiego kanału. Ja i ona na mostku, podziwiający piękno zabytków, wody, luny. Nie widzę jej. Patrzę wprost w tarczę księżyca. Czuję delikatne muśnięcie na dłoni. To jej aksamitna dłoń nasuwa się na moją. Powoli obracam się, obejmując ją w talii, a ona gładzi mnie po karku. Nim ją pocałuję spoglądam w oczy... D'oh! Twarz Roksi, nie Menanti mózgu, zdrajco”...
    Z zamyślenia wyrwał go cichy odgłos otwieranych drzwi. Wsunął zdjęcia do portfela. Spojrzał przed siebie. Stała przed nim grupka umięśnionych kobiet pozbawionych połowy piersi – wśród nich dojrzał i domowniczki. Na twarzy najmłodszej z nich dojrzał wyraźny grymas.
    Powoli wstał, chowając do kieszeni telefon i portfel. Przetoczył powoli oczami po zgromadzonych w chacie. Wśród nich wyróżniała się jedna – dobrze, nawet na tle innych, zbudowana i lepiej odziana, a raczej uzbrojona od innych. Jej pozłacana, sięgająca prawie do kolan zbroja łuskowa rozdwojona była od dołu, sprawiając, że nadawała się idealnie do jazdy wierzchem. Posrebrzane nagolenniki i lewy naramiennik ozdobione były kamieniami szlachetnymi. Całość dopełniał szeroki pas zapinany na brązową klamrę ozdobioną sporym bursztynem. Jego właścicielka patrzyła zimnym, pozbawionym uczuć wzrokiem na szatyna.
Nie wiedział dokładnie dlaczego, ale organizm nagle dostarczył mu dawki pewności siebie. Mózg zagrał tak znany mu utwór Lost Woman Blues zespołu Motörhead. Podziękował mu za to w myślach, po czym wwiercił się wzrokiem w dobrze uzbrojoną Amazonkę. Jego oczy płonęły, ciskając błyskawice nienawiści w jej stronę – patrzył na nią z pogardą i złością, sam nie wiedząc dlaczego. Chwilę wpatrywali się w siebie ogarnięci absolutną ciszą. Inne Amazonki wstrzymując oddech wymieniały między sobą niespokojne spojrzenia. Spostrzegł to, ale nie zmienił postawy. W głowie leciały mu kawałki Motörheadu jeden za drugim.
    Pierwsza ciszę postanowiła przerwać bogato uzbrojona Amazonka. Otwarła usta.
- Czego? – wypalił bez namysłu, nie dając jej dojść do słowa.
    Wśród zgromadzonych w chacie przeszedł szmer. Zapytana spojrzała gniewnie na studenta geologii, po czym zwróciła się do najsilniejszej z domowniczek:
- Pentesilejo.
- Tak, ma pani?
- Czy to jest ten „przestraszony, słabowity przybłęda o słabym charakterze”, który dał się złapać ślepemu Aleksandrowi?
- Tak, wasza wysokość. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
- Czego tu chcesz – jej wysokość rzekła odwracając się ku szatynowi.
- Nie pani interes.
- Jestem królową, należy mi się szacunek. Czy zdajesz sobie sprawę, że w każdym momencie mogę cię pozbawić życia?
- A co za różnica, czy zrobi to pani, czy te tu trzy – wskazał kciukiem na najstarszą domowniczkę.
- Ha. Odważny i niebojący się mężczyzna. Albo przynajmniej takiego zgrywa. No nic. Zginiesz, zabawiając nas wszystkie.
- I co? Myślisz pani, że zabawię się z wami i...
- Nie o takie zabawianie chodzi. Równonoc dopiero jutro, a potomkowie i tak nie mogą być od tak wątłych mężczyzn. Co zrobi, siostry?
Przez tłum Amazonek przetoczył się pomruk zadowolenia.
- Chimera! - krzyknęły podnosząc łuki, strzały etc. ponad głowy.
- Dokładnie. Pokonasz... Przepraszam – rzekła królowa Amazonek chwytając za mizerny biceps młodzieńca – będziesz walczył z chimerą!
- Załóżmy się – szatyn wyrwał rękę.
- Że co? - odparła nieco zmieszana władczyni.
- Pokonam chimerę.
    Chata wypełniła się gromkim śmiechem.
- Pokonam chimerę - brnął dalej w nieprzyjemnej sytuacji. - Potrzebne mi tylko kilka gałęzi, ołowiane kulki i mój nóż.
    Amazonki znów zaczęły chichotać. Ucichły jednak, gdy królowa uniosła dłoń.
- Niech i tak będzie. Ale powiedziałeś, że się chcesz się założyć.
- Jeśli wygram otrzymam pani pas, Hippolito.
- Po pierwsze jestem Antiope, ostatnia Hippolita władająca Amazonkami żyła w mitycznych czasach. Jest moim bardzo dawnym przodkiem. A po drugie przegrasz. Więc co w zamian?
- Jeśli przegram, to weźmie pani sobie wszystko co mam. Będzie tuż obok chimery. Co to za problem, prawda odważna Amazonko? - odparł z mocną nutą sarkazmu.
    W chacie zapanowała grobowa cisza. Twarz królowej pokryła się rumieńcami, a mięśnie jej ciała napięły się. Obdarzyła szatyna nienawistnym wzrokiem. Ale wiedziała, że musi się zgodzić. Inaczej posądzą ją o tchórzostwo. Zresztą podobnie jeśli nie pójdzie po rzeczy młodzieńca z truchła rozszarpywanego przez bestię. A chimera była zbyt silnym przeciwnikiem nawet jak dla Amazonki. Cała nadzieja w pasie dającym nadludzką siłę, który w mitycznych czasach według legend królowa Hippolita otrzymała od boga wojny – Aresa.
- Zgoda – rzuciła przez zęby udając, że strzepuje pył z naramiennika. – Do wieczora dostarczymy potrzebne ci rzeczy, a jutro o świcie stoczysz bój z chimerą.
*
    Muzyka w głowie szatyna ucichła. Zdawał sobie sprawę z tego co narobił. Walka z bestią – marzenie każdego dziewiętnastolatka. Był zły na siebie. Jedyne co go pocieszało, to fakt, że zawsze lubił czytać, a „Mitologię” Parandowskiego miał zadane na lekturę dwukrotnie na historii i raz na języku ojczystym – pamiętał doskonale jak zginęła Chimera. Martwiły go zaś dodatkowo fakty, że dokonał tego heros – a nie szkolne popychadło jakim był nim uzyskał wykształcenie podstawowe – oraz fakt, że wspomniany heros dokonał tego z grzbietu pegaza, do tego uzbrojony po zęby.
    Tak więc zdenerwowany przebierał dostarczone gałęzie szukając idealnej do wykonania procy neurobalistycznej – ulubionej zabawki z czasów dzieciństwa. Doskonale pamiętał czasy jak rówieśnicy spędzali czas na boisku lub częściej przed monitorami komputerów – on wtedy, ku niezadowoleniu rodzicielki i z cichym przyzwoleniem ojca, strzelał do wszystkiego wkoło, niejednokrotnie mszcząc się na „najlepszych przyjaciołach” ze szkoły. Stworzył cały arsenał różnych proc o różnych możliwościach, nadających się do odmiennych celów. Dopracował wykorzystywanie go do istnie fenomenalnej precyzji, celności i obłędnej wręcz szybkości, która zawsze wprowadzała go w błogi nastrój.
    Nagle przerwał wspominanie dawnych czasów – wyczuł pod palcami materiał błogi, wręcz idealny – idealna symetria i grubość gałęzi na ramiona broni, doskonała średnica drewna na trzonek, a na dodatek całość z sprężystego, zdrowego buka.
    Zabrał się natychmiast do ucinania nadwyżek materiału, by następnie przejść do zdejmowania kory, a całe dzieło zakończyć odpowiednim profilowaniem rączki i wykończeniami detali.
*
- Szach mat chimero! - krzyknął, trafiając wystrzeloną kulką do obranego celu: ustawionej po drugiej stronie pomieszczenia zapalniczki.
    Choć wiedział, że ma nikłe szanse. Pocieszał się jedynie, że z taką bronią, to nie wstyd ginąć w boju. Idealnie wyprofilowany uchwyt perfekcyjnie leżał w jego dłoni, a prowizorycznie użyte gumki do włosów znośnie zastępowały zazwyczaj dobieraną z wybrzydzaniem gumę wysokiej jakości.
    Nieco uspokojony przymocował do paska kilka woreczków z wybranymi ołowianymi kulkami o odpowiedniej wielkości. Tuląc w dłoniach wykonaną broń osunął się przy ścianie, prawie natychmiast zasypiając, by śnić o Menanti, Roksanie, karierze na rock 'n' rollowej scenie i ani chwili o chimerze – nocne marzenia oszczędziły mu tego.
---

Archiwalne komentarze z poprzedniego adresu:

sobota, 5 grudnia 2015

„Czternaście fibul” – R.9: Iluzja

Iluzja
    Łódka łagodnie unosiła się i opadała kołysana falami zatoki. Rozmowa nie kleiła się. Zresztą starzec – siwy krasnolud – nie chciał rozmawiać. Lubił ciszę. A poza tym miał wielką gulę w gardle. Bał się. Siedział zgarbiony na ławeczce miętoląc nerwowo w rękach brudną szmatę. Pilnował wędek. Nie liczył na dobry połów. Nie liczył na jakikolwiek. Od miesiąca nikt nic nie złowił. Właściwie to nie tyle nikt nic nie złowił, co nikt nie wrócił z morza.
    Stary spojrzał spode łba na współtowarzysza. Młodzieniec leżał na dziobie łódki oparłszy głowę na złożonych pod nią dłoniach. Powoli przeżuwał kawałek drewienka wystający z lewego kącika ust. Długie, nieco przetłuszczone, włosy związane miał z tyłu głowy. Sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego, wręcz rozkojarzonego. Przymknięte oczy, głęboki, równy oddech sugerowały nawet, że śpi. Ale nie spał.
   Siwy wybełkotał przekleństwo pod nosem. Nie zniósł napięcia. Stłamsił szmatę w dłoniach. Cisnął ją na dno łódki i burknął do młodzika:
- Panie Janie... Na pewno, kurwa, nie chcecie się nic dowiedzieć... O tym?
    Nie spodobało mu się to.
    „O!” - pomyślał. – „Teraz to paniczu. A wcześniej to się z całą resztą ze mnie naigrywał, jak się podejmowałem zadania. Wieśniak”.
- Nie – odparł powoli nie zmieniając pozycji.
    Nie chciał słyszeć znowu kolejnych opowieści o potworach morskich, wirach, piratach, czy nie wiadomo o czym innym. Pół wioski gadało o tym. I było tyle wersji ilu mieszkańców. Dwa dni spędził w osadzie słuchając wszelkich teorii. W końcu – bądź co bądź pod wpływem „białej damyale jednak zadeklarował się, że problem rozwiąże. Słowo się rzekło i trzeciego dnia wypłynął ze starym krasnoludem w morze. Siwy śmierdział rybami i nie tylko, wiercił się i raz po raz, zatykając jedną z dziurek w nosie wysmarkiwał się wprost na pokład. Ale Jan Kowalski nie mógł narzekać. Tylko ten starzec miał odwagę wypłynąć w morze i pokazać gdzie zazwyczaj odbywa się połów ryb – miejsce, przez które wielu zaginęło.
    Milczeli więc dalej.
*
- Dobra krasnal. Już zmierzch, a tu się nic nie wydarzyło. Wracajmy – rzekł Jan i wypluł resztki drewienka za burtę.
- Jak sobie panicz życzy... - starcowi ulżyło, koniec narażania życia.
    Kilkoma sprawnymi machnięciami wiosłem siwy rybak zawrócił łódkę i... zamarł.
- Co jest, krasnal? Wiosłuj! Ja ci nie pomogę.
- Kiedy paniczu, lądu, kurwa, nie ma...
- Jak to, kurwa, lądu nie ma?! - ryknął Jan obracając się. - O, kuźwa... Nie ma... Przecież jeszcze niedawno był na horyzoncie. Głupku! Miałeś pilnować. No i zniosło nas.
- Ależ, kurwa, paniczu...
- No nie, chuj z tym. Płyń w stronę słońca, w końcu ląd jest na zachodzie.
*
- Spokojnie krasnal... Masz bucha, to cię uspokoi.
- Ale, kurwa, płyniemy już kilka godzin. Nawet jeślibyśmy oddryfowali, to nie tak kurewsko daleko!
- Phi, narzekasz! - odparł stając na samym dziobie. - Patrz! Jest i coś.
- Nie stawaj paniczu, kurwa, tak na dziobie, bo wypierdolisz się jeszcze za burtę... Ech. Prawie pół kurewskiego wieku już pływam po tych wodach i, kurwa, ręczę, że ten brzeg to ja widzę po raz pierwszy.
- E! Krasnal. Ciemno jest, źle widzisz.
- Pff. Ciemno. Pierdolenie, kurwa panicza jebana mać. Może wy ludzie nic nie widzicie, ale nie my, krasnoludy. My widzimy w ciemnościach prawie jak gnomy.
- Gdybym, krasnal, wiedział jak gnomy widzą. A! Nieważne! Ważne, że jest ląd. Nieważne jaki. Nogi rozprostujemy. Ja tam się cieszę krasnal.
- Obyś miał, kurwa, rację paniczu. Obyś miał kurewską rację...
*
- Dalej panicz, kurwa, się nie martwi? - W żadnym razie krasnal – odparł Jasiek. Skłamał. Krążyli już od paru godzin po nieznanym terenie. Zegarek na ręku Kowalskiego wskazywał jedenastą rano, a wciąż było ciemno. A nie powinno być. Do tego zgubili się. Albo ich łódź znikła. Nie byli pewni. Nagie skały wybrzeża wyglądały wszędzie podobnie. Początkowo przechadzali się wybrzeżem tam i z powrotem – czekając na świt. Gdy zgubili łódź ruszyli wzdłuż nabrzeża. Wgłąb lądu się nie zapuszczali.
*
    Roślinność dalej od morza ich zaskoczyła. Była tropikalna. A jeszcze dzień wcześniej stąpali po śniegu. Wciąż ciemno. Wciąż było ciemno.
*
    Dzień trzeci. Przynajmniej tak wskazywał zegarek Jana. Głodni i wciąż w ciemności. Szli milcząc. Otaczała ich gęsta dżungla. Zewsząd wokół rozlegały się odgłosy wyjców. Z daleka słychać było od czasu do czasu pokwikiwania guźców, z rzadka warknięcie dzikiego kota. Nagle coś żółtego przemknęło tuż obok metala. Odruchowo przygniótł to glanem. Za późno. Jaskrawożółty wąż zdążył zatopić zęby w nodze krasnoluda, nim śmiercionośny bucior zmiażdżył głowę gada. Toksyny były silne. Starzec zachwiał się i osunął na ziemię. Cichy, ponury jęk wyrwał się z jego piersi.
- Kurwa – rzucił przez zęby Jan.
    Złapał krasnoluda za ramiona i lekko potrząsnął. Ten spojrzał na niego gasnącymi oczyma i wyszeptał:
- Nie takie, kurwa, rzeczy mnie...
    Nie dokończył. Skonał.
*
    Stracił rachubę. Był drugi, może początek trzeciego tygodnia. Czuł się już lepiej. Objawy poodstawieniowe nie były już tak silne jak wcześniej. Przez kilka dni, a może godzin – sam nie był pewien – nie kontaktował, krążył po dżungli nie wiedząc co się z nim dzieje. Ale teraz było już lepiej. Był sam – nie musiał ukrywać znajomości prostych czarów. Piekł właśnie nad ogniskiem telekinetycznie uduszonego wyjca. Wokół panowała ciemność. Niedaleko płynął strumień. Jego szum częściowo zagłuszał odgłosy krewnych pieczeni. Spojrzał na zegarek. Wskazywał trzecią – nie miał pojęcia czy popołudniu, czy nad ranem. Okienko pokazujące dzień miesiąca zacięło się pomiędzy dwoma liczbami. Westchnął i wstał. Podszedł do ogniska. Wyjął scyzoryk z kieszeni. Odkroił kawałek golenia małpy. Skosztował. Był obrzydliwy, choć niewątpliwie upieczony. Zresztą Janko nie był wybredny. Podszedł do kostki i wyciągnął z niej duży, zwinięty liść nieznanej mu rośliny. Rozwijając go wrócił do mięsa. Kilkoma uderzeniami dobytego miecza odciął małpią nogę. Wsadziwszy oręż pod pachę zawinął oderżnięte mięso w liść i podszedł do drzewa, obok którego spoczywała jego kostka. Odłożył pakunek z jedzeniem obok plecaka, a miecz wbił w ziemię. Usiadł. Oparł się o drzewo plecami. Wygrzebał z kostki kilka mango, pomarańczy i kiść bananów – lekko napoczętych – były przynętą na wyjca. Rozpoczął posiłek.
- Ale miałem zajebisty pomysł z tym liściem – powiedział do siebie. - Nareszcie mięso czyste, nie upierdolone ziemią, jak kilka ostatnich razy. Ale smakuje i tak samo obrzydliwie. Szkoda, że nie natknąłem się na guźca. Ech no nic. Zjem i to paskudztwo. Ciekaw jestem czy to smakuje jak ludzkie mięso. Niby taki małpiszon powinien smakować podobnie. Zawsze nurtowało mnie jak smakuje człowiek...
    Istotnie tak było.
*
    „Kwadrans po dziesiątej” - pomyślał. - „Pora wstać.”
    Sięgnął na bok. Szukał kostki. Nie znalazł jej.
- Kurwa, no tak. Ogarnij się Jasiek, kurwa ogarnij. Od kilku tygodni jej nie masz – mruknął gładząc się po zarośniętym podbródku.
    Istotnie. Zgubił kostkę i górę ubrania. Podszedł do na wpół przepróchniałego drzewa. Wyciągnął zeń ukryte resztki ostatniego posiłku. Posilił się, po czym zebrał manatki i ruszył w kierunku szumiącego potoku. Podążał do niego od dawna. Choć jednak słyszał go wyraźnie, to pomimo starań nie mógł do niego dotrzeć.
    „Ok.” - pomyślał. - „Dojdę do strumyka i pójdę wzdłuż niego. Musi doprowadzić mnie na nabrzeże. W tej kurewskiej dziczy nic nie ma. Dobra. Słyszę go jakby wyraźniej... Zbliżam się. I widzę jakby nieco lepiej. Czyżby świtało? Nareszcie. Zaraz? Co to było? Czyżby ktoś tam był?”
    Przystanął. Przezornie przykucnął. Wsłuchując się w odgłosy powoli, na czworakach, wszedł w gęste krzaki.
*
- Witaj – dobiegł melodyjny głos. – Nie bój się. Chodź do nas.
    Półnaga postać o mocno zarośniętej twarzy wygramoliła się z krzaków na skraju lasu. Przeszła dwa zamaszyste kroki w kierunku dobiegającego głosu, po czym zatrzymała się. Rozejrzała się. Była na polance obfitującej w rośliny o kwiatostanach o szerokiej balecie barw oraz trawach i mchu o głębokiej, mocnej zieleni. Mieniło się na niej w promieniach wschodzącego słońca niewielkie jeziorko, zasilane przez wąski wodospad spadający z niewysokiej kaskady. U jego podnóży wesoło pląsało się kilka nagich, niezwykle urodziwych dziewcząt. Na przeciwległym brzegu pasło się kilka śnieżnobiałych jednorożców. Jeden z nich, przerwawszy pojenie się chłodną wodą z jeziorka, zaciekawiony przyglądał się nowo przybyłej postaci. Z nie mniejszym zainteresowaniem zerkały na nią kąpiące się dziewczęta. Jedna z nich nie brała udziału w pląsach. Tafla jeziora sięgała jej do bioder. Zwrócona ku intrygującej wszystkich półnagiej postaci rzekła znów, wyciągając w jej kierunku dłoń:
- Nie bój się. Jesteśmy nimfami leśnymi. Chodź do nas. Czekamy.
    Postać jednak nie drgnęła. Wpatrywała się w nimfę, która dostrzegając brak innej reakcji mówiła dalej:
- Kim jesteś? Jak cię zwą?
- Jan – odparła postać po chwili chrapliwym, wysuszonym głosem. - Nazywam się Jan.
- A więc chodź do nas, Janie. Chodź, zabawimy się.
- Zabawimy? - odparł nie mogąc oderwać wzroku od jędrnego biustu nimfy.
- Tak...
    Melodyjny, piękny głos, wilgotna dłoń delikatnie sunąca po mostku i druga, tajemniczo znikająca pod taflą wody nie dały długo czekać na rezultat. Ruszył.
*
    Był zadowolony. Wreszcie ogolony, porządnie najedzony. Do osady przybył w obstawie sześciu nimf. Droga mu się podobała – tak krótka i długa zarazem, prosta, niewymagająca, a jednak męcząca – głównie na postojach – z ścieżką wyraźnie widoczną, z której wciąż zbaczali. Leżał na macie w chatce przykrytej strzechą. Ściany miały konstrukcję plecionkową.
    „Chwila, zaraz...” - naraz coś go tknęło. - „Co jest, kurna? Najpierw dżungla, potem jeziorko, potem las, osada i... Znowu ciepło jak w dżungli? I te ściany z bambusów...”
    Rozmyślania przerwało skrzypnięcie drzwi. Stanęła w nich naga nimfa. Urodą nie ustępowała wcześniej poznanym. Była od nich nieco starsza, dojrzalsza, ale wciąż młoda. Jej kasztanowe włosy sięgały po biodra.
- Wy zawsze chodzicie gołe? - zapytał się Jan siadając.
    Kobieta skinęła głową. Podeszła do maty i stanowczym ruchem położyła go z powrotem. Pochyliła się i pocałowała go w usta. Uklękła.
- Zajebiście – rzucił gładząc ją poniżej krzyża.
*
    Wyszła bez słowa. Jan z rozkoszą spojrzał w sufit, wkładając dłonie pod głowę. Był zmęczony. Senny. Nagle obraz przysłoniła mu twarz. Piękna twarz młodej dziewczyny. Wtedy dopiero spostrzegł, że w szerokim rozkroku stoi nad nim nagie dziewczę o jasnych blond włosach. Nimfa położyła się na nim i zaczęła gładzić jego tors. - Poczekaj no, złotko – rzekł łapiąc ją za ramiona.
- Może na dziś już wystarczy? Jestem potwornie zmęczony i...
    Nie dokończył. Jego słowa przerwał namiętny pocałunek. Zawahał się. Jednak stanowczym ruchem zsunął ją z siebie.
- E! Mała. Powiedziałem. Na dzisiaj dość.
    Dziewczyna wstała. Dostrzegł w jej oczach błysk. Była zdenerwowana. Przyjrzał się jej. Była młoda – ocenił ją na jakieś piętnaście, szesnaście lat. Miała błękitne oczy. Odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi.
- Poczekaj! – krzyknął siadając. – Mała, poczekaj. Może umówimy się gdzieś na jutro, co?
    Wyszła.
-Kurwa... – syknął przez zęby. – No nic. Chuj. I tak jest fajnie. Szkoda tylko małej. Ale tam. I tak była za młoda. Na chuj ja to mówię do siebie?
    Położył się. Spróbował zasnąć – nie dane mu było. Poderwał się na równe nogi gdy przez drzwi wbiegły dwie nagie, bardzo umięśnione kobiety. Dopadły i obezwładniły. Skrępowawszy mu kończyny wyniosły go na zewnątrz. Niosły go przez osadę. Rozglądał się.
- Same baby – wyszeptał.
    Nie widział dokąd go niosą. Obserwował trasę przebytą. Nagie nimfy, wszystkie o włosach jasnych blond lub kasztanowych – czasem z nutką zieleni – uśmiechały się na jego widok, czasem któraś nawet pozdrowiła go machnięciem ręki, czy mijane blisko pocałunkiem – jakby nie zwracały uwagi, że jest ubezwłasnowolniony i wynoszony wbrew własnej woli.
    Nagle zatrzymały się. Usłyszał skrzypnięcie zawiasów. Wniosły go do dość obszernej klatki solidnie skleconej z bambusa. Cisnęły na drewniany blat. Rozwiązały go, po czym przymocowały skórzanymi pieszczochami – przytwierdzonymi w odpowiednich miejscach do blatu – w pozycji z kończynami rozpostartymi niczym człowiek witruwiański wpisany w okrąg.
- Co jest, do chuja wafla?! - wydarł się.
    Siłaczki wyszły. Za nie weszło młode, dziewczę o blond włosach i błękitnych oczach.
- Heh. To ty, mała? Czyli dopięłaś swego złotko, co?
Powoli podeszła. Stanęła w rozkroku nad nim. Położyła się na jego ciele i zaczęła gładzić po torsie.
- Jakżeby inaczej... – wyszeptał.
*
    Obudził się. Było ciemno. I chłodno. Za chłodno jak na tropikalną dżunglę.
- Co jest, do cholery? - mruknął. 
   Szarpnął się. Nic to nie dało. Wciąż był unieruchomiony. Ale czuł, że więzi go co innego niż kawałki skóry – metalowe kajdany.
- Zbudź się – znajomy Janowi głos rozległ się z pogłosem po pomieszczeniu.
- Mama?... - bezgłośnie poruszył wargami.
*
    Do jego oczu dotarło światło. Czerwone światło. Oślepiło go.
    Buchnęło gorące powietrze.
    Poczuł ból. Poczuł ogień. Płonął.
    Wszystko otaczała lawa. A on w niej...
*
    Upadł na kolana. Podparł się ręką. Pod dłonią wyczuł ostre kamienie. Przetarł oczy. Podniósł się z trudem.
    Wybrzeże. Znał je. To tu. Tu się zaczęło piekło.
    Rozejrzał się. Był dzień. Słoneczny, ciepły.
    Łódka spokojnie kołysała się na wodzie, tuż przy brzegu. Odwrócona plecami siedziała w niej niska, siwa postać.
- Co jest? Co ja tu robię? Czyli tamto wszystko to był sen? Odpowiedz! Przecież widzę, że jesteś w łódce. Krasnal... - powiedział podchodząc.
    Odskoczył gwałtownie przerażony. Łódka wypełniona była jaskrawożółtymi wężami i zwłokami krasnoludów – a raczej truchłami jednego krasnoluda – w różnym stadium rozkładu.
    Jan obrócił się na pięcie i pobiegł. Szybko. Nie oglądał się za siebie. Wbiegł do dżungli. Opanowała go ciemność. Nie zwrócił na to uwagi. Biegł. Potknął się. Usłyszał odgłos dartego materiału Były to jego jeansy. Zorientował się, że jest ubrany w nie i t-shirt. Był boso.
    Wstał. Struchlał. Zorientował się, że potknął się o ciepłe jeszcze zwłoki krasnoluda. Wokół jego nóg wił się jaskrawożółty wąż. Wpatrywał się w Jana. Zaatakował. Zęby zatopiły się w pięcie Kowalskiego.
    Janko poczuł potężny zawrót głowy. Zemdlał.
*
    Obudził go szmer wody. Był poranek. Rozejrzał się. Po wężu i truchle nie było śladu. Wstał powoli i ruszył w kierunku szumu potoku. Poznawał okolicę. Był tam. Przystanął za drzewem. Wychylił się. Ujrzał sześć nimf o blond włosach bawiących się w jeziorku u stóp małego wodospadu. Brodaty, długowłosy młodzieniec powoli szedł w kierunku jednej z nich.
- Nie! – krzyknął Jan wyskakując zza drzewa.
    Głos zabrzmiał dziwnie dziecinnie. Zorientował się, że nie jest już w dżungli, a w swoim pokoju, w swoim bloku w Krakowie.
- Kazałem ci siedzieć cicho!
- Tata? Co ty tu robisz?
- O co ci, Jasiek, chodzi?
- Tato, przecież odszedłeś z domu jak miałem osiem lat!
- Jasiek, nie wkurwiaj mnie! Ty masz osiem lat.
- Co?
    „Lustro” - pomyślał Janko. - „Łazienka, muszę przejrzeć się w lustrze”.
    Pobiegł w kierunku drzwi pokoju. Silny uścisk ojcowskiej dłoni na ramieniu zatrzymał go w miejscu.
- A dokąd to się, kurwa, wybierasz?! - ryknął rodzic Jaśka ciskając nim na środek pokoju.
    Junior Kowalski wywrócił się na tyłek. Poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Dziecięcy instynkt nakazywał uciekać, ukryć się. Szybko. Nim ojciec wyjmie do końca pasek ze spodni.
    „Przecież ja mam ponad dwadzieścia lat.” - pomyślał Jan - „Nie będę beczał jak dziecko, tylko dlatego, że fizycznie nim jestem, a ojciec chce mnie zlać. Zresztą już sobie przypominam tę sytuację. Tylko wtedy chciałem uciec do mamy, nie kibla. Tak pamiętam to zdarzenie. Ostatni kontakt z ojcem. Uderzy mnie w prawy policzek z liścia, a potem pasem... Teraz!”
- Unik? To jakaś nowość. Zobaczymy czy tego unikniesz!
- Zostaw go! - drzwi gwałtownie otworzyły się i stanęła w nich matka Janka.
- Ty chora szmato... - senior Kowalski zamachnął się na nią pasem.
    Junior odruchowo ułożył odpowiednio dłonie wykrzykując zaklęcie. Potężne uderzenie wiatru pchnęło ojca Janka na ścianę, a pomieszczenie wypełniło jasne światło.
*
- Koniec. Na dziś wystarczy. Wstawaj – rzekł nekromanta.
- Co? Gdzie ja jestem? - odparł Jan podnosząc się z łóżka.
- W wieży. Cały czas tu byłeś.
- Co ty gadasz dziadku? A łódka? Dżungla? Nimfy? I cała reszta?
- To? To mała demonstracja. Od jutra zaczynamy naukę magii iluzji. Ale najpierw musiałeś spędzić trochę czasu we własnej halucynacji. Zanim zaczniesz używać danego czaru...
- …musisz go poznać, wiem dziadku, wiem.
- Nie przerywaj mi. Poznałeś nowe zaklęcie połowicznie, gdy rzuciłem na ciebie czar. Jutro przyprowadzisz jakiegoś głupca z wioski. Musisz zobaczyć jak się zachowuje również ofiara zaklęcia podczas jego działania.
- Halucynacje? Dziadku! LSD tak dobrze nie działa, jak te twoje czary-mary. Pytanie tylko jak sprawić, żeby fragment z nimfami trwał przez większość czasu...
- To nie zabawa.
- Spoko, dziadku, spoko. Nie denerwuj się.
- Żebyś nie zrobił nic głupiego zaczniemy jednak teraz.
- Ale nuda... Po co?
- Siadaj. Po pierwsze i najważniejsze: nigdy nie rzucaj tego zaklęcia sam na siebie. Chyba, że chcesz być pod jego wpływem do końca życia. Krótkiego zresztą. Halucynacje są wyczerpujące bardziej dla maga niż ofiary. I jeśli byś to zrobił nie mógłbyś kontrolować wizji. Może tego dokonać jedynie przytomny mag, który czar rzucił. Podobnie jak ma częściowy wpływ na przebieg wizji i częściowo może je zobaczyć.
- Mam ci, dziadku, podziękować za nimfy, czy po prostu walnąć za to, że zafundowałeś sobie pornola moim kosztem?
- Jeśli chodzi o nimfy, to idź upierz portki.
- O, szlag...