poniedziałek, 22 grudnia 2014

„Czternaście fibul” – R.7: Karawana

Karawana
   Długa nić mozolnie pełzła po pustyni. Mozolnie szereg dwugarbów podążał na północ, w kierunku słońca. Większość była obładowana towarami. Półtorej tuzina jeźdźców podążało wraz z nimi. Pochód rozpoczynało trzech konnych wojowników, zamykało dwóch. Również flanek broniło po dwóch zbrojnych. W pewnej odległości od przedniej straży dosiadał wielbłąda pulchny kupiec, jednakże wyglądający wcale szczupło przy swym pierworodnym, który niemiłosiernie pocąc się ledwo nadążał za ojcem na swoim baktrianie. Tuż za nimi, gotowy na każde ich skinienie, jechał pierwszy wśród służących. Starzec ów, siwy już zupełnie, dość wychudzony, przejawiał więcej energii od nich dwóch razem wziętych. Co chwile zerkał ciekawie na dwoje młodych ludzi podążających za nimi. Obydwoje dołączyli do nich niedawno. Otrzymali od nich nowe ubrania, doskonale nadające się do otaczających warunków. Stary sługa zastanawiał się jakim cudem dotarli oni w samo centrum pustyni zupełnie nie przygotowani. Myśli rozproszył mu dziedzic kupca domagający się bukłaka z wodą. Pozostali czterej służący doglądali wielbłądów jucznych.
*
    Jechali obok siebie. Milczeli. Przyjrzał się jej. Stwierdził, że w otrzymanych szatach wygląda źle. Luźna, szara szata i białe, szerokie szarawary ukrywały jej kształty. Nieosłonięte pozostały jedynie twarz i długie blond włosy wypływające spod turbanu – który, ku zgorszeniu członków karawany, uparła się ubrać zamiast przeznaczonego dla kobiet chimaru. Szybko spostrzegła jego wzrok. Poczuła się nieco skrępowana. W końcu znała go dopiero od kilku dni. Poza tym nie podobał się jej. Był od niej niższy. Do tego rudy. Klasycznie rudy – z piegami. Tu i ówdzie wyrosły mu kępki jasnego, młodzieńczego zarostu, którego nie miał czym zgolić. Pod wpływem zmęczenia i wysiłku fizycznego intensywnie objawił się na jego twarzy trądzik. Kwintesencją wszystkiego była nadwaga. Wszystkie te cechy sprawiły, że podświadomie skreśliła go już w dniu poznania. A teraz on się mi przygląda” - przeszło jej przez myśl. - „Czy aby się we mnie nie zauroczył?” Stwierdziła, że lepiej mu w ubraniach otrzymanych od kupca. Były obszerne, dobrze ukrywały jego pulchność. Spostrzegła, że intensywnie się poci. Po jego szyi ściekały małe potoczki. Skierowała wzrok na twarz. Tu wiele lepiej nie było. Odruchowo spojrzała mu w oczy. W tym samym momencie, w którym on spojrzał w jej. Opuściła wzrok czując rumieńce wpływające na lica. On również się zmieszał. Chciał coś powiedzieć. Wtedy zobaczył ich. Słowa zamarły mu w pharynxie. Szaty i chusty w kolorze khaki doskonale ich maskowały. Pojawili się znikąd. Wojownicy broniący tyłu i prawej strony przyduszeni leżeli już bezwładnie na piekącym piasku. Na lewej flance wiele lepiej nie było – straż wywijała oczyma próbując wyrwać się z żelaznych uścisków napastników. Pierwszy służący również ich zauważył. Ubódł piętami baktriana – ruszył szybciej, by ostrzec swego pana. Nie zdążył. Czarna dłoń mocno zacisnęła się na jego ustach. Druga oplotła go w pasie. Nie uszło to jednak uwadze krępego wojownika z straży przedniej. Gwałtownie obrócił wierzchowca dobywając szamsziru. W ślad za nim jego towarzysze uczynili to samo. Nie było czasu na wahanie się. Rzucili broń na piach.
- Co to ma być? Panowie! - obruszył się zdziwiony kupiec.
- Właśnie, właśnie! - zawtórował mu pierworodny.
- A nic. Rabunek. - usłyszeli aksamitny głos zza siebie. - Ładnie więc zsiądź z dwugarba i bez wydziwiania daj się skrępować moim ludziom...
   Właściciel karawany nerwowo obrócił się.
- A niech mnie jataganem popieszczą... Czyż to nie...
- Owszem. Ja, słynny Abdullah Wspaniały...
- Nie to miałem na myśli – mruknął kupiec.
- ...przejmuję – kontynuował aksamitny głos – te dobra takiemu psu jak kupczyk Samuel, któremu do niczego potrzebne one nie są. Prócz zbicia majątku. Ale pies zawsze pozostaje psem. Biedny czy bogaty. Na nic mu więc...
- Oszczędź gadaniny, Abdullah! Tnij mnie w gardziel tylko zamknij się! A syna wypuść. To przecie dziecko jeszcze...
- Właśnie, właśnie! - gromko przytaknął pierworodny.
- Do domu wróci, matka się martwić mniej będzie, a i jej pomoże.
- Samuel, głupcze... - Abdullah odparł. - Zastanów się. Ile pieniędzy dostanę za ciebie? Ile za twego syna?
- Abdullah, Abdullah... Jak ty nic nie wiesz...
- Wiem wiele, głupi. Wiem dokładnie, że ukryłeś sakwę na taki wypadek. Powiesz gdzie jest, wyślę gońca do twej żony, by była spokojna. Drugi przyniesie mi sakwę. Jeśli podasz złe miejsce... Zginiesz ty i twoja żona. Więc jak?
- Pod drzewkiem oliwnym! Trzecim od wejścia do mojego ogrodu! - rzucił piskliwie z przerażenia kupiec.
- Obyś się nie mylił.
- A co z mym synem?
- Właśnie, właśnie! - ryknął pierworodny drżącym głosem.
- A twój Saul sam na siebie wydał wyrok. Zakopałeś i dla niego sakwę?
- Tak było, Abdullah... - spojrzał niepewnie, spode łba na zbója.
- Czy to ta?! – odkrzyknął Abdullah zdzierając z Saula abaje.
    Pierworodny wrzasnął broniąc się. Napastnik zerwał sakwę z sznurka zarzuconego na jego szyję. Rozsupłał ją podjeżdżając do Samuela i wysypał zawartość na jego głowę.
-To ta, to ta... - kupiec wyszeptał łapiąc próżną kaletę i rozpoznając w niej swe mienie. - Ale jak...
- Ha! Twój syn, choć głupi, przechytrzył kupczynę! Śledził i wykopał kiesę, ślady zabezpieczył. Mówiłem, żeś głupi.
- Co z nim będzie?
- Nie twoja sprawa, Samuel...
- Abdullah! Ta dwójka na sługi nie wygląda! - jeden z napastników przerwał rozmowę.
- Ach! Czyżby ludzie z południa? Tacy bladzi... - zainteresował się zawołany. - Ach! Cóż za kwiat zimnych krain!
   Złapał za twarz Dominiki. 
- Zostaniesz nałożnicą naszego dowódcy. Może nawet jedną z żon.
- Ani się waż, kurwi synu! - ryknął Kain.
- Pyskate i brzydkie to to – aksamitny głos dobiegł do uszu Adamowego, ale usta wypowiadające te słowa wciąż były skierowane ku blondwłosej.
*
    Obudził się. Panował półmrok. Plecy piekły niemiłosiernie po czterdziestu batach. Przeklął w duchu swój niewyparzony język. Spróbował się podnieść. Zabolało. Upadł. Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Ktoś pomógł mu wstać i dojść do siennika.
- Dzięki – rzucił – za pomoc.
- Nie rozumiem.
- Co powiedziałeś? Nic nie zrozumiałem...
- Nie rozumiem.
- Jak nie rozumiesz, jak ja rozumiem twoje „nie rozumiem”?
- Teraz też rozumiem. Ale początkowo nie rozumiałem.
- Eee... Ok. Nieważne.
    Zapadła cisza. Odruchowo chciał oprzeć się o ścianę. Syknął z bólu.
- Nie opieraj się. Będzie boleć. Ale idzie się przyzwyczaić.
- Idzie się co?!
- To – rozmówca pokazał mu szereg blizn na plecach podwijając koszulę.
- Jezu...
- Nie martw się. Mówię ci. Idzie się przyzwyczaić.
    Znów zapadła cisza.
*
- Kim jesteś? – usłyszał tuż po obudzeniu się.
    Nad siennikiem pochylał się mężczyzna z ogoloną głową.
- Kto? Ja?
- Nie drażnij mnie. Odpowiadaj na pytania.
- Spokojnie. Spokojnie. Jestem Kain. A ty?
    Adamowy spojrzał na rozmówcę. Stwierdził, że przypomina mu on Bruca Willisa.
- Twoim mistrzem.
- Mistrzem? Mistrzem czego?
- Walki.
- Hmm... Zły pomysł. Nie mam drygu do walki. Chłopaki w sierocińcu zawsze spuszczali mi łomot.
- Beznadziejny przypadek... Jeszcze nikt nie poddał się zanim zacząłem z nim pierwszy trening.
- Sam jesteś beznadziejny. A teraz odwal się i daj się wyspać. Wczoraj mnie tak skatowali...
- Jak ty się do mnie zwracasz?! - ryknął „Bruce” i zrzucił Kaina z siennika. - Wstawaj!
- Ty jebańcu zasrany – Adamowy poderwał się równocześnie wyprowadzając prawy sierpowy w podbródek mistrza.
- Słowa! - rozmówca bez problemu odbił cios przedramieniem, równocześnie wyprowadzając cios w Kainowy splot słoneczny.
    Ten runął na ziemię zwijając się do postaci embrionalnej.
- Będzie cholernie trudno... - wymamrotał mistrz.

sobota, 11 października 2014

„Czternaście fibul” – R.6: Wioska

Wioska
   Szedł powoli. Nie widział sensu żeby się spieszyć. Lekki wiatr rozwiewał jego bujne włosy. Zmierzał w kierunku jeziora. Był w lesie. Wiedział, że za chwilę wyskoczą spomiędzy drzew znajome mu dryblasy. I tak się stało. Słyszał już lekki szum fal jeziora gdy się pojawili. Spojrzał na nich.
- Widzę, że przyprowadziliście kolegów – rzekł z uśmieszkiem – jest was nieco więcej.
- To lepiej się obejrzyj za siebie, chłopczyku... A dziś, jak widzę, nie ma twojego koleżki.
- A no nie ma. Ale mam kilku innych. To jest Marysia – wskazał na miecz u boku – dodaje mi epickości. To jest Biała Dama – na lewej dłoni uformowała mu się biała, świetlista kula – tak à propos to tą inną Białą Damę rano zażyłem. No. A to – uformował granatową kulę, którą przeszywały małe pioruny – nazwałem Piorunem Siarczystym.
- Myślisz, że nie załatwialiśmy magów? Nie jednego na nas wysłali.
- Yyy... Ten tego... Hmm... - zamyślił się rozglądając się i spostrzegając około pół setki przeciwników - Zaraz... Biała Dama rozpętuje śnieżycę, a Piorun Siarczysty to taki pocisk elektryczny... A gdyby tak je połączyć. Ten arcymag... Jak mu było? A chuj, nieważne – mamrotał pod nosem – Mówił, żeby nie eksperymentować z magią. Ale ja mam się bać? JA?!
- Co mu jest?
- Nie wiem. Sklepmy mu mordeczkę to mu przejdzie.
- A raczej się utopi...
- O tym mówię, o tym mówię...
   Powoli ruszyli w jego stronę, bawiąc się broniami. Ale nie wiedzieli, że Jan jest pod wpływem Kokainy, że lęk mu obcy. Kowalski zbliżył ręce łącząc obie wytworzone kule. Coś błysnęło, po czym nastąpiła eksplozja.
*
- Ale pizdło! - rzekł zadowolony wstając z ziemi, w którą został nieco wbity mocą wybuchu. Cała okolica pokryta była półmetrowym śnieżnym puchem, zaś napastnicy porażeni prądem o niskim napięciu podnosili się z ziemi, wygrzebywali z śniegu i czmychali z powrotem w głąb lasu.
- Ło kurwa, ale pizdło. Mistrzunio by się chyba nie ucieszył widząc co narobiłem. Ale dobra. Marsz do wioski. Hej, ho, hej, ho, do wioski by się szło.
*
   Wioska. Kilkanaście domów, mały port rybacki, przed nim plac. Zamieszkała przez mieszankę ludzi, krasnoludów i kilku elfów. Przy placu dwie stałe atrakcje: karczma i burdel. Na rynku obecnie kolorowo. Jak co roku właśnie był okres hucznych zabaw. Jak co roku pojawiło się i wesołe miasteczko. Był nawet diabelski młyn. Na rynku był też targ. Głównie rybny, ale nie tylko. W tym szczególnym czasie pojawiły się wszelkiego rodzaju słodycze, tak trudno dostępne dla ubogiej ludności z osady. Był też mały kramik z zabawkami. Od rynku odchodziła droga Kupiecka. Był tu sklep z futrami, sklep łuczarza, krawiec, cieśla, kowal, księgarnia i sklep alchemiczny. Do wioski prowadziły dwie bramy. Wschodnia i Południowa. Jan wszedł tą wschodnią. Miał przy sobie plan miasta i listę zadań od mistrza. Droga od tej bramy prowadziła do rynku. Kowalski wmaszerował na niego dzierżąc w lewej dłoni plan. Trzymał się prawej strony placu. Minąwszy zachęcające (podkasaniem spódnic) do skorzystania z usług pracownice domu publicznego skręcił w prawo w drogę Kupiecką. Pierwszym sklepem do którego zajrzał był sklep alchemiczny.
- A witam, witam, szanownego klienta!
- Nie klienta, a dostawcę, panie starszy. Od maga przychodzę.
- O! Od maga! Czyżby miał ucznia?
- Ta... No i?...
- Niebywałe! Niebywałe! Od dwudziestu lat nie miał ucznia! Po tym jak jego pierwszy uczeń, czterdzieści pięć... Nie... Czterdzieści sześć... Ponad czterdzieści wiosen temu przypadkowo wysadził się w powietrze, a dwadzieścia wiosen temu sam nekromanta spopielił ucznia, tak go drażnił. Ale głupi był kmiot, o głupi. Aż mu tępota z oczu patrzała.
- No i? Masz pan tu te eliksiry i dawaj pan złoto...
- Tak, tak 400 sztuk...
- Nie 400, stary oszuście, tylko 500. Mistrz ostrzegał przed panem, panie starszy.
- Coś mu się pomyliło. Jak mówię 450 sztuk i ani sztuki więcej.
- A powiedz mi pan, panie starszy... Wolisz pan poznać Marysię – poklepał dłonią po mieczu i utworzył na lewej dłoni białą kulę – czy może Białą Damę?
- Już, już, już daję. Masz tu 600 sztuk złota – rzucił na blat sakiewkę – tylko mnie nie krzywdź!
   Jan szybkim ruchem rozwiązał sakiewkę i wysypał zawartość na blat. Przeliczył.
- 500 sztuk złota. Widzisz. To nie było takie trudne.
- Ależ, drogi panie! Tam było 600 sztuk, jak babcię kocha...
- ...sz pan po nocach. Wiem. 500 dla dziadka z wieży 100 dla mnie - odparł dzieląc kopkę na dwie części: mniejszą do kieszeni, większą do sakiewki – Dziękuję i do widzenia.
Kowalski, po wyjściu na zewnątrz zerknął na listę.
- Aha! Teraz do futrzaka. O tu jest ten sklep z futrami. Dobra. Wchodzę. Dobry!
- Czym mogę służyć?
- Piniędzmi za dwa tuziny króliczych futerek, pięć wilczych i dwie niedźwiedzie.
- Jak rozumiem przychodzisz od...
- ...maga. Tak.
- Ciszej! Na Prawdy Objawione i Nieobjawione. Ciszej... Chcesz żeby mnie zamknęli za kontakty z nim?
- Hmm... A więc to tak sprawa wygląda...
- Dobrze więc... Jak zawsze: skórki królicze po 10 sztuk złota, wilcze po 25, a niedźwiedzie po 200... A więc 120... 125... 400... 245... 645 sztuk złota. Daj towar. O. Dziękuję. Oto złoto. Powiedzcie mi, chłopcze, chcecie zarobić 10 sztuk złota?
- Hmm... A co trzeba zrobić?
- Zanieść te futra do krawca. A że mój parobek zachorował, a ja się ze wszystkim nie zabiorę...
- 25 sztuk złota.
- O co to, to nie! 15.
- Niestety. 25.
- Nie. 15 to moje ostatnie słowo.
- Dziękuję – machnął sakiewką – Do widzenia.
- 20?!
- 20? Zgoda. Niech będzie 20. Ale płatne z góry.
- Ech. Masz i nie drażnij mnie.
- A ładnie dziękuję.
   Wzięli po kopce wyprawionych skór i futer. Niedługo później zawitali u krawca. Handlarz odebrał zapłatę i wyszedł. Krawiec zaś zwrócił się do Jana:
- Hmm... Chłopcze. Piękna kurtka... Czy mogę zobaczyć?
- 10 sztuk złota.
- Co?
- Za oglądanie mojej ramoneski życzę sobie 10 sztuk złota.
- Och. Czyżbyś pracował dla alchemika? No nic. Proszę o to 10 sztuk złota. Och! Cóż za wytworne szwy! Cóż za skóra! Kupię ją od ciebie... Za 500 sztuk złota.
- Mowy nie ma. Oddawaj pan.
- Za 700?
- Nie. Ta kurcina jest dla mnie ważna.
- 800?
- Wsadź se w dupę te pieniądze. Za 400 mogę ją wypożyczyć na pół miesiąca.
- Ach! Jak cudownie! Oddam za miesiąc.
- Za pół miesiąca.
- Ach, niech będzie i za pół. Odłożę inne projekty. Sztuka wymaga ode mnie tego.
- Pieniądze.
- Ale tak już? Nie za tydzień?
- Strasznie roztrzepany jesteś. Za dwa tygodnie się po nią zgłoszę. Ale pieniądze chcę widzieć teraz. Aha. I jeszcze dwie rzeczy. Oględziny robisz tylko zewnętrzne, żadnego prucia. No, wewnątrz z lewej strony jest rozdarta wierzchnia warstw, to tam se zerknij do środka. Druga sprawa. Dorzuć jeszcze jakąś kurcinę, bo mi zimno trochę będzie.
- Ach tak. Masz tu kurtkę z jeleniej skóry.
- Pieniądze.
- A. Tak. Twoje 500 sztuk złota.
- Miał... A, dzięki. Do zobaczenia za dwa tygodnie.
*
   Jan wolnym krokiem wszedł do zamaskowanej jaskini. Kostkę miał zapakowaną po brzegi. Unosił się z niej swąd ryb, tłumiąc zapach świeżego pieczywa. Przystanął. Złożył ręce. Przymknąwszy oczy wymamrotał formułkę zaklęcia. Część podłoża groty zaczęła jarzyć się na czerwono oświetlając lekko okolicę. Ruszył naprzód wymijając ją. Dotarłszy na koniec jaskini, do małej skalnej komnaty, obrócił się i znów wymruczał magiczne zaklęcie. Jaskinię znów opanował mrok. Wszedł po niezwykle wysokiej drabinie. Na końcu uniósł lekko ciężką pokrywę. Prześlizgnął się przez powstałą szczelinę. Stanął przy łuku drzwiowym prowadzących na zewnątrz. Uniósł ręce w górę i powiedział zaklęcie. Obrys framug i progu zaczął świecić intensywnym błękitnym światłem. Kowalski wkroczył w łuk. Natychmiast teleportował się do łuku drzwiowego piętro wyżej, przy komnacie nekromanty.
- Zawiodłem się na tobie, mój uczniu – usłyszał nim zdążył drgnąć.
- Ładne powitanie, dziadku...
- Zakazałem ci eksperymentować z magią.
- Skąd wiesz?
- Wydzielasz dużo energii magicznej. Nawet słaby czarodziej by wyczuł, kiedy używasz mocy.
- No i?... Dziadku, mogłem używać i zaklęć, których mnie nauczyłeś.
- Widzisz... I tym się różnię od słabych magów. Żeby zostać arcymagiem musiałem nauczyć się tyle rodzajów magii, ile nie jesteś w stanie wymienić.
- No w to nie wątpię. Bo nie wymienię, dziadku, żadnego.
- Jesteś bezczelny i nie okazujesz szacunku. Gdybyś był nowicjuszem u innego mistrza leżałbyś, w najlepszym wypadku, wychłostany i przepraszał bogów za swe winy.
- No ale nie jestem nim.
- No właśnie... Twoje szczęście, że zamierzam cię wyszkolić na dobrego maga. A nie na wzór cnót.
- Dobra, dobra dziadku. Lepiej mi powiedz skąd wiesz o...
- Widziałem jak połączyłeś „małą błyskawicę” z „małą burzą typu 2”.
- To wiem, dziadku, wiem. Ale jak?
- W kuli.
- Jakiej kuli? Takiej cygańskiej?
- Z jednej z siedmiu kuli proroków.
- Dobra, dziadku. Więc jaka kara?
- Żadna. Sam byłem taki jak ty. Dlaczego mam cię karać? Ledwie dwa dni tu jesteś, a już umiesz kilka zaklęć. Zadziwiająco dużo jak na kogoś, kto wypierał się jakiejkolwiek znajomości magii... A to zależy od wielu czynników. Mógłbym ci zabronić wielu rzeczy, karać cię, sprawiać ból. Ale osłabienie twojej psychiki lub ciała wpłynęłoby negatywnie na tempo zdobywania i doskonalenia umiejętności.
- Bomba – odparł bawiąc się zapalniczką Zippo.
- Widzę, że się rozumiemy. A teraz siadaj przy stole i czytaj – rzekł gładząc jedną z opasłych ksiąg leżących na blacie. - Do wieczora masz to przyswoić.
- I ktoś tu mówił, że nie będzie kary...
---
 Archiwalne komentarze z poprzedniego adresu:

sobota, 4 października 2014

„Czternaście fibul” – R.5: Las

Las
    Pamiętał. Pamiętał jak go wciągnęła kula światła. Totalny brak powietrza. Rażące światło. Konar drzewa. Tyle.
- Cześć. Kim jesteś? - to zdanie go obudziło. Zamrugał nieprzytomnie powiekami. 
   Pochylała się nad nim mała dziewczynka.
- Cześć... - wymamrotał bezwiednie.
- Pytałam kim jesteś.
- C... Co?...
- Oj, chyba za mocno się w głowę uderzyłeś.
- Jaką głowę? - dotknął ręką czoła – O Jezusicku, ale mam rozcięte czoło.
- Ano. Rozcięte. Ale już się chyba nie leje.
- Nie... Kim jesteś? - zapytał siadając.
- Pierwsza pytałam – tupnęła nóżką.
- Dobrze, już dobrze, nie złość się. Jestem Grzegorz, możesz mi mówić Grześ. To kim jesteś? Ile masz lat?
- Jestem Falisława. Możesz mi mówić Falka. Jestem już duża. Mam już prawie siedem lat.
- Słuchaj Falka... Skąd jesteś? I co to za... las?...
- Jestem z Mirkowa – odparła z dumą – Ale... Nie wiem co to za las... Zgubiłam się...
- Oj... Może masz jakiś numer do swoich rodziców? Zadzwonimy do nich – uśmiechnął się do niej. Popatrzyła na niego zdumionymi oczkami i rozwarła buzię.
- Co się stało? Ach. Nie masz numeru? Nic nie szkodzi. Znajdziemy drogę do twoich rodziców.
- Moi rodzice nie żyją – łzy napłynęły dziewczynce do oczu – Zabili ich źli ludzie. Mama kazała mi uciekać, ale ja patrzyłam przez dziurkę od klucza... I oni... Udusili moją mamę – rozpłakała się – I mówi, że z tatą zrobili to samo – pociągnęła nosem, z którego zaczynało cieknąć – A mój tatuś był najdzielniejszym wojem w całym Mirkowie... A potem mnie zauważyli, ale im uciekłam. Prosto do tego lasu.
- Przykro mi... - odparł zbliżając się do niej – Wiesz... Ja w ogóle nie znałem swoich rodziców. Porzucili mnie – rzekł wycierając jej nos chusteczką jednorazową.
Przytulił ją. Zarzuciła mu rączki na szyję. Chwilę jeszcze płakała, zwilżając jego ramoneskę.
- Grzesiu... - zwołała się po chwili.
- Tak, Falka?
- A co to było to miękkie czym mi wytarłeś nosek?
- Chusteczka higieniczna... - odparł nieco zaskoczony.
- Tak ładnie pachniało... Dasz mi ją?
- Tej nie, bo jest już zużyta. Ale dam ci resztę – podał jej opakowanie – nigdy nie widziałaś zapachowych chusteczek?
- Dziękuję, Grzesiu! - rozpromieniła się – I nie, nigdy nie widziałam. Grzesiu, Grzesiu! A ja ci dam swoją chusteczkę. Należała do mojego taty... - wygrzebała z kieszonki w sukience haftowaną chustkę.
- Ale... Nie... Nie trzeb...
- Bo się obrażę, Grzesiu!
- No już, już – odparł z uśmiechem odbierając podarek – Nie fochaj się.
    Znów zrobiła okrągłe oczy.
- Co to jest „fochaj”?
- Yyy... No... Obrażaj... Fochać się, znaczy obrażać się...
- Dobrze. Nie focham się już.
- No i git.
    Kolejny raz otwarła buzię ze zdziwienia.
*
    Szli przez las. Trzymała go za rękę.
- Hmm... Ciekawe dlaczego nie łapie mi sygnału...
- Grzesiu... Grzesiu... Ale co to jest?
- To, Falka, jest telefon komórkowy. Nie masz czegoś takiego?
- Nie.
- I nie widziałaś nigdy czegoś takiego?
- Nie. Do czego to służy?
- Ech... Nie wiem gdzie ty się wychowałaś, ale...
- W Mirkowie. Mówiłam już.
- ...ale to ma wiele funkcji. Podstawową jest dzwonienie.
- Jak dzwoneczek? Zadzwoń! Zadzwoń! Proszę!
- Nie, nie jak dzwoneczek. Zaraz... Mówiłaś, że ten las jest koło Mirkowa?
- Tak, Grzesiu.
- Mapa... Gdzie ta aplikacja?... O jest... Mir... ków... Wow! Jakim cudem? Jesteśmy w Mirkowie obok Wrocławia?
- Nie wiem gdzie jest Wrocław, ale Mirków jest obok lasu. Jest ogromny! I ma palisadę!
- Palisadę?!
- Tak! I jest piękny! I...
- Stać!
- O nie! Grzesiu! To oni!
- Jacy oni?
- Zamknij ryj, chujcu! Oddaj dziewkę albo pójdziesz do zaświatów!
- Przecież i tak pójdzie...
- Zamknij się, Brzezpraw! Dureń!
- Falka. Uciekaj. Znajdę cię.
    Odwróciła się na pięcie i pobiegła.
- Brzezpraw! Za nią! Ja się zajmę kmiotkiem...
- Jasna sprawa, Bogdan, jasna sprawa! - ruszył w ślad za Falką.
    Jednakże runął natychmiast na ziemię, po tym jak Grzegorz ukradkiem podłożył mu nogę. Nim się podniósł Bogdan zamachnął się pięścią. Grześ uchylił się, równocześnie wyprowadzając cios w jego splot słoneczny. Brzezpraw zdążył wstać. W chwili, gdy Brzęczyszczykiewicz piąstkował twarz Bogdana został podcięty i zwalony z nóg przez drugiego przeciwnika. Zaczęli kopać leżącego.
- Dureń!
- No. Z dwoma się bił.
- Nie on, Brzezpraw! Ty!
- Ja?
- Dałeś się wrobić! Przez ciebie nam uciekła znowu! I w ogóle to tera musimy go kopać, a zabijemy to go chyba kamieniem! Kretyn. Zgubić broń. I to moją też. A jeszcze garota się przerwała.
- Przepraszam, Bogdan...
- Gówno mnie obchodzi twoje... A! Co to, kurwa, było? - złapał się za kark wyrywając zatrutą strzałkę.
    Zachwiał się i runął na Grzesia.
- Bogdan... Co ci jest? - wymamrotał dostając drugą strzałką w szyję.
- Co jest?! - wyjęczał Brzęczyszczykiewicz czując jak potężne cielsko Brzezprawa upada na niego.
- Nic nie jest! - usłyszał melodyjny, kobiecy głos – To jest, że jutro staniesz przed naszym panem, za wtargnięcie do naszego świętego gaju!
- Chwila! Nie chciałem bezcześcić waszego lasu swą obecnością. I wcale tu nie wtargnąłem. Jakieś dziwne coś mnie tu teleportowało – odparł wygrzebując się spod ciał.     
   Spojrzał na kobietę. Zadrżał. Pomijając fakt, że była piękna, była... Elfką.
- Nie ruszaj się!
- Ależ ja nic nie robię – odparł – jestem Grzegorz – dodał wyciągając do niej dłoń.
    W ramach odpowiedzi fuknęła mu z dmuchawki strzałkę w środek czoła.
*
    Obudził się. Właściwie to nie sam. Ktoś go obudził:
- Grzesiu!... No obudź się! Grzesiu! Ile można spać!
- Falka... Gdzie ja jestem?
- Grzesiu! Jesteśmy na dworze króla Turoldsona!
- A ta Elfka?...
- Tak, Turold Turoldson jest elfem!
- Jak...
- No normalnie. Chodź. Mam cię zaprowadzić! Chodź!
- Ale Falka... Gdzie?
- Do króla!
- Ale Falka. Posłuchaj mnie. Falka. Co się dzieje? Co się stało?
- Kiedy?
- No... Od kiedy uciekłaś? -Grzesiu! Ja ci wszystko opowiem! Bo ja weszłam za pierwsze drzewo jak uciekałam, wiesz Grzesiu? I tam była taka jamka, pod korzeniami, wiesz Grzesiu? I ja weszłam do tej jamki! I nie było mnie widać! Nic, a nic! I ja widziałam, Grzesiu, widziałam, jak się biłeś. I potem, jak cię bili też widziałam, Grzesiu. I potem przyszła ta ruda elfka! I wiesz Grzesiu, wiesz? Ona miała taką fukawkę, Grzesiu! I... I fuknęła w jednego, a potem w drugiego, a potem w ciebie, Grzesiu, wiesz?
- Nie, nie wiem. 
- To dobrze, że ja wiem! I fuknęła w ciebie! I potem przyszły inne elfy! I wiesz? Wiesz? Ja też wybiegłam! Krzyknęłam, że Grzesia nie mogą zabrać... Bo oni tamtych już zabrali! No i ja krzyknęłam, że Grzesia nie mogą zabrać, bo Grześ jest mój i im nie wolno! I wtedy ta ruda elfka mnie złapała za rączkę i podniosła do góry! I wiesz co?! Ja jej wcale nie lubię! Jest ruda i brzydka. Prawda, Grzesiu?
- Nie prawda. Co było dalej?
- No dalej to zanieśli nas tutaj. Znaczy do wioski. I... I tu był książę Ulf. A on mnie zna. Bo on nas odwiedzał, wiesz? I on powiedział, tej rudej elfce, której nie lubię, żeby mnie zostawiła, bo on mnie zna i ja mam wstęp do lasu. I wtedy ja powiedziałam, że Grześ też, bo to mój przyjaciel i on jest tu ze mną, i on jest dobry, i nie wiedział, i... i...
- I mnie tu zanieśli? Mam złe przeczucia, co do spotkania z... Królem...
- Król jest dobry. Mój tatuś zawsze tak mówił. Chodź. Idziemy.
*
- Ojcze!
- Słucham, Ulf.
- Ten trzeci się obudził. Właśnie tu zmierza. Wprowadzić?
- Wprowadź.
    Młody elf wyszedł z sali tronowej. Wrócił po chwili z Grzegorzem i Falisławą, która lekko dygnęła łapiąc koniuszek sukienki sięgającej jej do kolan. Brzęczyszczykiewicz lekko się pokłonił, czując, że coś wypada zrobić w obecności władcy. Szybko spostrzegł, że obok tronu stała ta sama rudowłosa elfka. Stwierdził, że w białej sukni do kolan jest jej równie ładnie jak w skórzanych spodniach i bawełnianej koszuli w jakich była gdy ją poznał.
- Służba! Wyjść! - rozkazał lekko już siwiejący władca – Straż też.
    Zostali w pięć osób. Król, ruda elfka, Ulf, Grzegorz i Falka.
- No więc... - zaczął król mniej oficjalnie – Falka powiedziała mi już co zaszło... Współczuję jej. Dokonałeś mądrego wyboru. Stanąłeś w jej obronie. Tamci dwaj, Bogdan i Brzezpraw, są już od dwóch dni w drodze do księstwa krasnoludów. Będą przymusowo pracować w kopalni...
- Przepraszam, wasza wysokość...
- Darujmy sobie tytuły. Jestem Turold, syn Turolda.
- Więc Turoldzie... Od dwóch dni? To... Znaczy, że ile ja spałem?
- Trzy dni – odparł Ulf – dostałeś zbyt dużą dawkę, bo moja siostra trafiła cię strzałką w ranę na czole. Tamci spali nie całe piętnaście godzin.
- Wracając do ciebie, Grzegorzu... - ozwał się król – Musisz wytłumaczyć co robisz w moim lesie, a co gorsza, dla ciebie, co robiłeś w świętym gaju?
- To są pytania, Turoldzie, na które nie odpowiem wprost odpowiedziami, które będą satysfakcjonowały mnie lub ciebie. Cóż robiłem w gaju? Oprócz podstawowych funkcji życiowych, rozmowy z Falką i bójką, to generalnie nic. Jeśli chodzi o to jak się tam znalazłem to odmienna kwestia. Z tego co zdążyłem się zorientować, to pochodzę z innego świata. Bardziej zaawansowanego świata. Mamy lepiej rozwinięte... Właściwie chyba wszystko. No i tam nasi naukowcy... Uczeni... Można rzec, że i część z nich odpowiada waszym alchemikom, bo obstawiam, że tacy tu istnieją, stworzyli dziwną kulę o bardzo jasnym świetle. Nie wiem po co to zrobili, właściwie odkryłem ją przypadkiem. Odkryliśmy. Było ze mną trzech moich kolegów i jedna dziewczyna. Jeśli i im się poszczęściło nie gorzej ode mnie, to pewnie żyją gdzieś w tym lub zupełnie innym świecie. A wracając do kuli. Po odblokowaniu osłony diamentowej wessała nas wszystkich. Pojawiłem się w lesie, wyrżnąłem głową w konar i zemdlałem. Resztę znasz od Falki.
- Nie wyczuwam, żebyś próbował mnie oszukać... Rozumiem, twą bolączkę. Pewnie chciałbyś powrócić do domu. Niestety teraz nie możesz. W lesie udało mi się ująć kilku szpiegów z imperium z południa. Odwiecznego wroga krain północy... Zastanawia jedynie fakt, że droga między kontynentem na południu, a naszym, na północy jest morze. Morze, w którym zalęgła się bestia morska. Ponoć nie przepuszcza nikogo. No ale do rzeczy. Szpiegów złapano i w innych krajach północy. Wiemy, że prawie cała Południowa Ziemia jest już zajęta przez Imperium. Toteż rozpoczęliśmy mobilizację. Każdy zdolny do walki mężczyzna ma się udać na południe. Lerbia. To kraj, do którego zmierzają wszystkie oddziały. Nie nadajesz się raczej do elfickiej jednostki. Nie potrafisz chodzić bezszelestnie i zapewne strzelać dobrze z łuku. Toteż wyślę cię do jednostek Pomścibora. Po wojnie odnajdziesz przyjaciół, a kto wie może i na wojnie? Może i dzięki niej znajdziesz sposób na powrót do domu?
- Albo zginę...
- Jeśli puszczę cię wolno i tak, gdziekolwiek pójdziesz, będą chcieli cię wysłać na wojnę. I tam nie będą z tobą rozmawiać tak jak ja. Tam za najmniejszy sprzeciw cię powieszą.
- Czyli nie mam wyboru, jak widzę...
- Jutro wyruszysz wraz z mą córką – wskazał lewą dłonią na rudą elfkę – Mileną i jej narzeczonym, Ulfem.
- Ulfem? Myślałem, że to jej brat...
- Nie tym Ulfem. Ten Ulf, to mój syn, a jej brat. A jej narzeczonego poznasz jutro.
- A ja?
- Ty, Falko, zostaniesz tutaj. Jesteś tu bezpieczna.
- Ale ja chcę iść z Grzesiem!
- A na co mu mała dziewczynka na wojnie?
- Nie jestem mała!