sobota, 11 października 2014

„Czternaście fibul” – R.6: Wioska

Wioska
   Szedł powoli. Nie widział sensu żeby się spieszyć. Lekki wiatr rozwiewał jego bujne włosy. Zmierzał w kierunku jeziora. Był w lesie. Wiedział, że za chwilę wyskoczą spomiędzy drzew znajome mu dryblasy. I tak się stało. Słyszał już lekki szum fal jeziora gdy się pojawili. Spojrzał na nich.
- Widzę, że przyprowadziliście kolegów – rzekł z uśmieszkiem – jest was nieco więcej.
- To lepiej się obejrzyj za siebie, chłopczyku... A dziś, jak widzę, nie ma twojego koleżki.
- A no nie ma. Ale mam kilku innych. To jest Marysia – wskazał na miecz u boku – dodaje mi epickości. To jest Biała Dama – na lewej dłoni uformowała mu się biała, świetlista kula – tak à propos to tą inną Białą Damę rano zażyłem. No. A to – uformował granatową kulę, którą przeszywały małe pioruny – nazwałem Piorunem Siarczystym.
- Myślisz, że nie załatwialiśmy magów? Nie jednego na nas wysłali.
- Yyy... Ten tego... Hmm... - zamyślił się rozglądając się i spostrzegając około pół setki przeciwników - Zaraz... Biała Dama rozpętuje śnieżycę, a Piorun Siarczysty to taki pocisk elektryczny... A gdyby tak je połączyć. Ten arcymag... Jak mu było? A chuj, nieważne – mamrotał pod nosem – Mówił, żeby nie eksperymentować z magią. Ale ja mam się bać? JA?!
- Co mu jest?
- Nie wiem. Sklepmy mu mordeczkę to mu przejdzie.
- A raczej się utopi...
- O tym mówię, o tym mówię...
   Powoli ruszyli w jego stronę, bawiąc się broniami. Ale nie wiedzieli, że Jan jest pod wpływem Kokainy, że lęk mu obcy. Kowalski zbliżył ręce łącząc obie wytworzone kule. Coś błysnęło, po czym nastąpiła eksplozja.
*
- Ale pizdło! - rzekł zadowolony wstając z ziemi, w którą został nieco wbity mocą wybuchu. Cała okolica pokryta była półmetrowym śnieżnym puchem, zaś napastnicy porażeni prądem o niskim napięciu podnosili się z ziemi, wygrzebywali z śniegu i czmychali z powrotem w głąb lasu.
- Ło kurwa, ale pizdło. Mistrzunio by się chyba nie ucieszył widząc co narobiłem. Ale dobra. Marsz do wioski. Hej, ho, hej, ho, do wioski by się szło.
*
   Wioska. Kilkanaście domów, mały port rybacki, przed nim plac. Zamieszkała przez mieszankę ludzi, krasnoludów i kilku elfów. Przy placu dwie stałe atrakcje: karczma i burdel. Na rynku obecnie kolorowo. Jak co roku właśnie był okres hucznych zabaw. Jak co roku pojawiło się i wesołe miasteczko. Był nawet diabelski młyn. Na rynku był też targ. Głównie rybny, ale nie tylko. W tym szczególnym czasie pojawiły się wszelkiego rodzaju słodycze, tak trudno dostępne dla ubogiej ludności z osady. Był też mały kramik z zabawkami. Od rynku odchodziła droga Kupiecka. Był tu sklep z futrami, sklep łuczarza, krawiec, cieśla, kowal, księgarnia i sklep alchemiczny. Do wioski prowadziły dwie bramy. Wschodnia i Południowa. Jan wszedł tą wschodnią. Miał przy sobie plan miasta i listę zadań od mistrza. Droga od tej bramy prowadziła do rynku. Kowalski wmaszerował na niego dzierżąc w lewej dłoni plan. Trzymał się prawej strony placu. Minąwszy zachęcające (podkasaniem spódnic) do skorzystania z usług pracownice domu publicznego skręcił w prawo w drogę Kupiecką. Pierwszym sklepem do którego zajrzał był sklep alchemiczny.
- A witam, witam, szanownego klienta!
- Nie klienta, a dostawcę, panie starszy. Od maga przychodzę.
- O! Od maga! Czyżby miał ucznia?
- Ta... No i?...
- Niebywałe! Niebywałe! Od dwudziestu lat nie miał ucznia! Po tym jak jego pierwszy uczeń, czterdzieści pięć... Nie... Czterdzieści sześć... Ponad czterdzieści wiosen temu przypadkowo wysadził się w powietrze, a dwadzieścia wiosen temu sam nekromanta spopielił ucznia, tak go drażnił. Ale głupi był kmiot, o głupi. Aż mu tępota z oczu patrzała.
- No i? Masz pan tu te eliksiry i dawaj pan złoto...
- Tak, tak 400 sztuk...
- Nie 400, stary oszuście, tylko 500. Mistrz ostrzegał przed panem, panie starszy.
- Coś mu się pomyliło. Jak mówię 450 sztuk i ani sztuki więcej.
- A powiedz mi pan, panie starszy... Wolisz pan poznać Marysię – poklepał dłonią po mieczu i utworzył na lewej dłoni białą kulę – czy może Białą Damę?
- Już, już, już daję. Masz tu 600 sztuk złota – rzucił na blat sakiewkę – tylko mnie nie krzywdź!
   Jan szybkim ruchem rozwiązał sakiewkę i wysypał zawartość na blat. Przeliczył.
- 500 sztuk złota. Widzisz. To nie było takie trudne.
- Ależ, drogi panie! Tam było 600 sztuk, jak babcię kocha...
- ...sz pan po nocach. Wiem. 500 dla dziadka z wieży 100 dla mnie - odparł dzieląc kopkę na dwie części: mniejszą do kieszeni, większą do sakiewki – Dziękuję i do widzenia.
Kowalski, po wyjściu na zewnątrz zerknął na listę.
- Aha! Teraz do futrzaka. O tu jest ten sklep z futrami. Dobra. Wchodzę. Dobry!
- Czym mogę służyć?
- Piniędzmi za dwa tuziny króliczych futerek, pięć wilczych i dwie niedźwiedzie.
- Jak rozumiem przychodzisz od...
- ...maga. Tak.
- Ciszej! Na Prawdy Objawione i Nieobjawione. Ciszej... Chcesz żeby mnie zamknęli za kontakty z nim?
- Hmm... A więc to tak sprawa wygląda...
- Dobrze więc... Jak zawsze: skórki królicze po 10 sztuk złota, wilcze po 25, a niedźwiedzie po 200... A więc 120... 125... 400... 245... 645 sztuk złota. Daj towar. O. Dziękuję. Oto złoto. Powiedzcie mi, chłopcze, chcecie zarobić 10 sztuk złota?
- Hmm... A co trzeba zrobić?
- Zanieść te futra do krawca. A że mój parobek zachorował, a ja się ze wszystkim nie zabiorę...
- 25 sztuk złota.
- O co to, to nie! 15.
- Niestety. 25.
- Nie. 15 to moje ostatnie słowo.
- Dziękuję – machnął sakiewką – Do widzenia.
- 20?!
- 20? Zgoda. Niech będzie 20. Ale płatne z góry.
- Ech. Masz i nie drażnij mnie.
- A ładnie dziękuję.
   Wzięli po kopce wyprawionych skór i futer. Niedługo później zawitali u krawca. Handlarz odebrał zapłatę i wyszedł. Krawiec zaś zwrócił się do Jana:
- Hmm... Chłopcze. Piękna kurtka... Czy mogę zobaczyć?
- 10 sztuk złota.
- Co?
- Za oglądanie mojej ramoneski życzę sobie 10 sztuk złota.
- Och. Czyżbyś pracował dla alchemika? No nic. Proszę o to 10 sztuk złota. Och! Cóż za wytworne szwy! Cóż za skóra! Kupię ją od ciebie... Za 500 sztuk złota.
- Mowy nie ma. Oddawaj pan.
- Za 700?
- Nie. Ta kurcina jest dla mnie ważna.
- 800?
- Wsadź se w dupę te pieniądze. Za 400 mogę ją wypożyczyć na pół miesiąca.
- Ach! Jak cudownie! Oddam za miesiąc.
- Za pół miesiąca.
- Ach, niech będzie i za pół. Odłożę inne projekty. Sztuka wymaga ode mnie tego.
- Pieniądze.
- Ale tak już? Nie za tydzień?
- Strasznie roztrzepany jesteś. Za dwa tygodnie się po nią zgłoszę. Ale pieniądze chcę widzieć teraz. Aha. I jeszcze dwie rzeczy. Oględziny robisz tylko zewnętrzne, żadnego prucia. No, wewnątrz z lewej strony jest rozdarta wierzchnia warstw, to tam se zerknij do środka. Druga sprawa. Dorzuć jeszcze jakąś kurcinę, bo mi zimno trochę będzie.
- Ach tak. Masz tu kurtkę z jeleniej skóry.
- Pieniądze.
- A. Tak. Twoje 500 sztuk złota.
- Miał... A, dzięki. Do zobaczenia za dwa tygodnie.
*
   Jan wolnym krokiem wszedł do zamaskowanej jaskini. Kostkę miał zapakowaną po brzegi. Unosił się z niej swąd ryb, tłumiąc zapach świeżego pieczywa. Przystanął. Złożył ręce. Przymknąwszy oczy wymamrotał formułkę zaklęcia. Część podłoża groty zaczęła jarzyć się na czerwono oświetlając lekko okolicę. Ruszył naprzód wymijając ją. Dotarłszy na koniec jaskini, do małej skalnej komnaty, obrócił się i znów wymruczał magiczne zaklęcie. Jaskinię znów opanował mrok. Wszedł po niezwykle wysokiej drabinie. Na końcu uniósł lekko ciężką pokrywę. Prześlizgnął się przez powstałą szczelinę. Stanął przy łuku drzwiowym prowadzących na zewnątrz. Uniósł ręce w górę i powiedział zaklęcie. Obrys framug i progu zaczął świecić intensywnym błękitnym światłem. Kowalski wkroczył w łuk. Natychmiast teleportował się do łuku drzwiowego piętro wyżej, przy komnacie nekromanty.
- Zawiodłem się na tobie, mój uczniu – usłyszał nim zdążył drgnąć.
- Ładne powitanie, dziadku...
- Zakazałem ci eksperymentować z magią.
- Skąd wiesz?
- Wydzielasz dużo energii magicznej. Nawet słaby czarodziej by wyczuł, kiedy używasz mocy.
- No i?... Dziadku, mogłem używać i zaklęć, których mnie nauczyłeś.
- Widzisz... I tym się różnię od słabych magów. Żeby zostać arcymagiem musiałem nauczyć się tyle rodzajów magii, ile nie jesteś w stanie wymienić.
- No w to nie wątpię. Bo nie wymienię, dziadku, żadnego.
- Jesteś bezczelny i nie okazujesz szacunku. Gdybyś był nowicjuszem u innego mistrza leżałbyś, w najlepszym wypadku, wychłostany i przepraszał bogów za swe winy.
- No ale nie jestem nim.
- No właśnie... Twoje szczęście, że zamierzam cię wyszkolić na dobrego maga. A nie na wzór cnót.
- Dobra, dobra dziadku. Lepiej mi powiedz skąd wiesz o...
- Widziałem jak połączyłeś „małą błyskawicę” z „małą burzą typu 2”.
- To wiem, dziadku, wiem. Ale jak?
- W kuli.
- Jakiej kuli? Takiej cygańskiej?
- Z jednej z siedmiu kuli proroków.
- Dobra, dziadku. Więc jaka kara?
- Żadna. Sam byłem taki jak ty. Dlaczego mam cię karać? Ledwie dwa dni tu jesteś, a już umiesz kilka zaklęć. Zadziwiająco dużo jak na kogoś, kto wypierał się jakiejkolwiek znajomości magii... A to zależy od wielu czynników. Mógłbym ci zabronić wielu rzeczy, karać cię, sprawiać ból. Ale osłabienie twojej psychiki lub ciała wpłynęłoby negatywnie na tempo zdobywania i doskonalenia umiejętności.
- Bomba – odparł bawiąc się zapalniczką Zippo.
- Widzę, że się rozumiemy. A teraz siadaj przy stole i czytaj – rzekł gładząc jedną z opasłych ksiąg leżących na blacie. - Do wieczora masz to przyswoić.
- I ktoś tu mówił, że nie będzie kary...
---
 Archiwalne komentarze z poprzedniego adresu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz