poniedziałek, 22 grudnia 2014

„Czternaście fibul” – R.7: Karawana

Karawana
   Długa nić mozolnie pełzła po pustyni. Mozolnie szereg dwugarbów podążał na północ, w kierunku słońca. Większość była obładowana towarami. Półtorej tuzina jeźdźców podążało wraz z nimi. Pochód rozpoczynało trzech konnych wojowników, zamykało dwóch. Również flanek broniło po dwóch zbrojnych. W pewnej odległości od przedniej straży dosiadał wielbłąda pulchny kupiec, jednakże wyglądający wcale szczupło przy swym pierworodnym, który niemiłosiernie pocąc się ledwo nadążał za ojcem na swoim baktrianie. Tuż za nimi, gotowy na każde ich skinienie, jechał pierwszy wśród służących. Starzec ów, siwy już zupełnie, dość wychudzony, przejawiał więcej energii od nich dwóch razem wziętych. Co chwile zerkał ciekawie na dwoje młodych ludzi podążających za nimi. Obydwoje dołączyli do nich niedawno. Otrzymali od nich nowe ubrania, doskonale nadające się do otaczających warunków. Stary sługa zastanawiał się jakim cudem dotarli oni w samo centrum pustyni zupełnie nie przygotowani. Myśli rozproszył mu dziedzic kupca domagający się bukłaka z wodą. Pozostali czterej służący doglądali wielbłądów jucznych.
*
    Jechali obok siebie. Milczeli. Przyjrzał się jej. Stwierdził, że w otrzymanych szatach wygląda źle. Luźna, szara szata i białe, szerokie szarawary ukrywały jej kształty. Nieosłonięte pozostały jedynie twarz i długie blond włosy wypływające spod turbanu – który, ku zgorszeniu członków karawany, uparła się ubrać zamiast przeznaczonego dla kobiet chimaru. Szybko spostrzegła jego wzrok. Poczuła się nieco skrępowana. W końcu znała go dopiero od kilku dni. Poza tym nie podobał się jej. Był od niej niższy. Do tego rudy. Klasycznie rudy – z piegami. Tu i ówdzie wyrosły mu kępki jasnego, młodzieńczego zarostu, którego nie miał czym zgolić. Pod wpływem zmęczenia i wysiłku fizycznego intensywnie objawił się na jego twarzy trądzik. Kwintesencją wszystkiego była nadwaga. Wszystkie te cechy sprawiły, że podświadomie skreśliła go już w dniu poznania. A teraz on się mi przygląda” - przeszło jej przez myśl. - „Czy aby się we mnie nie zauroczył?” Stwierdziła, że lepiej mu w ubraniach otrzymanych od kupca. Były obszerne, dobrze ukrywały jego pulchność. Spostrzegła, że intensywnie się poci. Po jego szyi ściekały małe potoczki. Skierowała wzrok na twarz. Tu wiele lepiej nie było. Odruchowo spojrzała mu w oczy. W tym samym momencie, w którym on spojrzał w jej. Opuściła wzrok czując rumieńce wpływające na lica. On również się zmieszał. Chciał coś powiedzieć. Wtedy zobaczył ich. Słowa zamarły mu w pharynxie. Szaty i chusty w kolorze khaki doskonale ich maskowały. Pojawili się znikąd. Wojownicy broniący tyłu i prawej strony przyduszeni leżeli już bezwładnie na piekącym piasku. Na lewej flance wiele lepiej nie było – straż wywijała oczyma próbując wyrwać się z żelaznych uścisków napastników. Pierwszy służący również ich zauważył. Ubódł piętami baktriana – ruszył szybciej, by ostrzec swego pana. Nie zdążył. Czarna dłoń mocno zacisnęła się na jego ustach. Druga oplotła go w pasie. Nie uszło to jednak uwadze krępego wojownika z straży przedniej. Gwałtownie obrócił wierzchowca dobywając szamsziru. W ślad za nim jego towarzysze uczynili to samo. Nie było czasu na wahanie się. Rzucili broń na piach.
- Co to ma być? Panowie! - obruszył się zdziwiony kupiec.
- Właśnie, właśnie! - zawtórował mu pierworodny.
- A nic. Rabunek. - usłyszeli aksamitny głos zza siebie. - Ładnie więc zsiądź z dwugarba i bez wydziwiania daj się skrępować moim ludziom...
   Właściciel karawany nerwowo obrócił się.
- A niech mnie jataganem popieszczą... Czyż to nie...
- Owszem. Ja, słynny Abdullah Wspaniały...
- Nie to miałem na myśli – mruknął kupiec.
- ...przejmuję – kontynuował aksamitny głos – te dobra takiemu psu jak kupczyk Samuel, któremu do niczego potrzebne one nie są. Prócz zbicia majątku. Ale pies zawsze pozostaje psem. Biedny czy bogaty. Na nic mu więc...
- Oszczędź gadaniny, Abdullah! Tnij mnie w gardziel tylko zamknij się! A syna wypuść. To przecie dziecko jeszcze...
- Właśnie, właśnie! - gromko przytaknął pierworodny.
- Do domu wróci, matka się martwić mniej będzie, a i jej pomoże.
- Samuel, głupcze... - Abdullah odparł. - Zastanów się. Ile pieniędzy dostanę za ciebie? Ile za twego syna?
- Abdullah, Abdullah... Jak ty nic nie wiesz...
- Wiem wiele, głupi. Wiem dokładnie, że ukryłeś sakwę na taki wypadek. Powiesz gdzie jest, wyślę gońca do twej żony, by była spokojna. Drugi przyniesie mi sakwę. Jeśli podasz złe miejsce... Zginiesz ty i twoja żona. Więc jak?
- Pod drzewkiem oliwnym! Trzecim od wejścia do mojego ogrodu! - rzucił piskliwie z przerażenia kupiec.
- Obyś się nie mylił.
- A co z mym synem?
- Właśnie, właśnie! - ryknął pierworodny drżącym głosem.
- A twój Saul sam na siebie wydał wyrok. Zakopałeś i dla niego sakwę?
- Tak było, Abdullah... - spojrzał niepewnie, spode łba na zbója.
- Czy to ta?! – odkrzyknął Abdullah zdzierając z Saula abaje.
    Pierworodny wrzasnął broniąc się. Napastnik zerwał sakwę z sznurka zarzuconego na jego szyję. Rozsupłał ją podjeżdżając do Samuela i wysypał zawartość na jego głowę.
-To ta, to ta... - kupiec wyszeptał łapiąc próżną kaletę i rozpoznając w niej swe mienie. - Ale jak...
- Ha! Twój syn, choć głupi, przechytrzył kupczynę! Śledził i wykopał kiesę, ślady zabezpieczył. Mówiłem, żeś głupi.
- Co z nim będzie?
- Nie twoja sprawa, Samuel...
- Abdullah! Ta dwójka na sługi nie wygląda! - jeden z napastników przerwał rozmowę.
- Ach! Czyżby ludzie z południa? Tacy bladzi... - zainteresował się zawołany. - Ach! Cóż za kwiat zimnych krain!
   Złapał za twarz Dominiki. 
- Zostaniesz nałożnicą naszego dowódcy. Może nawet jedną z żon.
- Ani się waż, kurwi synu! - ryknął Kain.
- Pyskate i brzydkie to to – aksamitny głos dobiegł do uszu Adamowego, ale usta wypowiadające te słowa wciąż były skierowane ku blondwłosej.
*
    Obudził się. Panował półmrok. Plecy piekły niemiłosiernie po czterdziestu batach. Przeklął w duchu swój niewyparzony język. Spróbował się podnieść. Zabolało. Upadł. Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Ktoś pomógł mu wstać i dojść do siennika.
- Dzięki – rzucił – za pomoc.
- Nie rozumiem.
- Co powiedziałeś? Nic nie zrozumiałem...
- Nie rozumiem.
- Jak nie rozumiesz, jak ja rozumiem twoje „nie rozumiem”?
- Teraz też rozumiem. Ale początkowo nie rozumiałem.
- Eee... Ok. Nieważne.
    Zapadła cisza. Odruchowo chciał oprzeć się o ścianę. Syknął z bólu.
- Nie opieraj się. Będzie boleć. Ale idzie się przyzwyczaić.
- Idzie się co?!
- To – rozmówca pokazał mu szereg blizn na plecach podwijając koszulę.
- Jezu...
- Nie martw się. Mówię ci. Idzie się przyzwyczaić.
    Znów zapadła cisza.
*
- Kim jesteś? – usłyszał tuż po obudzeniu się.
    Nad siennikiem pochylał się mężczyzna z ogoloną głową.
- Kto? Ja?
- Nie drażnij mnie. Odpowiadaj na pytania.
- Spokojnie. Spokojnie. Jestem Kain. A ty?
    Adamowy spojrzał na rozmówcę. Stwierdził, że przypomina mu on Bruca Willisa.
- Twoim mistrzem.
- Mistrzem? Mistrzem czego?
- Walki.
- Hmm... Zły pomysł. Nie mam drygu do walki. Chłopaki w sierocińcu zawsze spuszczali mi łomot.
- Beznadziejny przypadek... Jeszcze nikt nie poddał się zanim zacząłem z nim pierwszy trening.
- Sam jesteś beznadziejny. A teraz odwal się i daj się wyspać. Wczoraj mnie tak skatowali...
- Jak ty się do mnie zwracasz?! - ryknął „Bruce” i zrzucił Kaina z siennika. - Wstawaj!
- Ty jebańcu zasrany – Adamowy poderwał się równocześnie wyprowadzając prawy sierpowy w podbródek mistrza.
- Słowa! - rozmówca bez problemu odbił cios przedramieniem, równocześnie wyprowadzając cios w Kainowy splot słoneczny.
    Ten runął na ziemię zwijając się do postaci embrionalnej.
- Będzie cholernie trudno... - wymamrotał mistrz.