sobota, 11 października 2014

„Czternaście fibul” – R.6: Wioska

Wioska
   Szedł powoli. Nie widział sensu żeby się spieszyć. Lekki wiatr rozwiewał jego bujne włosy. Zmierzał w kierunku jeziora. Był w lesie. Wiedział, że za chwilę wyskoczą spomiędzy drzew znajome mu dryblasy. I tak się stało. Słyszał już lekki szum fal jeziora gdy się pojawili. Spojrzał na nich.
- Widzę, że przyprowadziliście kolegów – rzekł z uśmieszkiem – jest was nieco więcej.
- To lepiej się obejrzyj za siebie, chłopczyku... A dziś, jak widzę, nie ma twojego koleżki.
- A no nie ma. Ale mam kilku innych. To jest Marysia – wskazał na miecz u boku – dodaje mi epickości. To jest Biała Dama – na lewej dłoni uformowała mu się biała, świetlista kula – tak à propos to tą inną Białą Damę rano zażyłem. No. A to – uformował granatową kulę, którą przeszywały małe pioruny – nazwałem Piorunem Siarczystym.
- Myślisz, że nie załatwialiśmy magów? Nie jednego na nas wysłali.
- Yyy... Ten tego... Hmm... - zamyślił się rozglądając się i spostrzegając około pół setki przeciwników - Zaraz... Biała Dama rozpętuje śnieżycę, a Piorun Siarczysty to taki pocisk elektryczny... A gdyby tak je połączyć. Ten arcymag... Jak mu było? A chuj, nieważne – mamrotał pod nosem – Mówił, żeby nie eksperymentować z magią. Ale ja mam się bać? JA?!
- Co mu jest?
- Nie wiem. Sklepmy mu mordeczkę to mu przejdzie.
- A raczej się utopi...
- O tym mówię, o tym mówię...
   Powoli ruszyli w jego stronę, bawiąc się broniami. Ale nie wiedzieli, że Jan jest pod wpływem Kokainy, że lęk mu obcy. Kowalski zbliżył ręce łącząc obie wytworzone kule. Coś błysnęło, po czym nastąpiła eksplozja.
*
- Ale pizdło! - rzekł zadowolony wstając z ziemi, w którą został nieco wbity mocą wybuchu. Cała okolica pokryta była półmetrowym śnieżnym puchem, zaś napastnicy porażeni prądem o niskim napięciu podnosili się z ziemi, wygrzebywali z śniegu i czmychali z powrotem w głąb lasu.
- Ło kurwa, ale pizdło. Mistrzunio by się chyba nie ucieszył widząc co narobiłem. Ale dobra. Marsz do wioski. Hej, ho, hej, ho, do wioski by się szło.
*
   Wioska. Kilkanaście domów, mały port rybacki, przed nim plac. Zamieszkała przez mieszankę ludzi, krasnoludów i kilku elfów. Przy placu dwie stałe atrakcje: karczma i burdel. Na rynku obecnie kolorowo. Jak co roku właśnie był okres hucznych zabaw. Jak co roku pojawiło się i wesołe miasteczko. Był nawet diabelski młyn. Na rynku był też targ. Głównie rybny, ale nie tylko. W tym szczególnym czasie pojawiły się wszelkiego rodzaju słodycze, tak trudno dostępne dla ubogiej ludności z osady. Był też mały kramik z zabawkami. Od rynku odchodziła droga Kupiecka. Był tu sklep z futrami, sklep łuczarza, krawiec, cieśla, kowal, księgarnia i sklep alchemiczny. Do wioski prowadziły dwie bramy. Wschodnia i Południowa. Jan wszedł tą wschodnią. Miał przy sobie plan miasta i listę zadań od mistrza. Droga od tej bramy prowadziła do rynku. Kowalski wmaszerował na niego dzierżąc w lewej dłoni plan. Trzymał się prawej strony placu. Minąwszy zachęcające (podkasaniem spódnic) do skorzystania z usług pracownice domu publicznego skręcił w prawo w drogę Kupiecką. Pierwszym sklepem do którego zajrzał był sklep alchemiczny.
- A witam, witam, szanownego klienta!
- Nie klienta, a dostawcę, panie starszy. Od maga przychodzę.
- O! Od maga! Czyżby miał ucznia?
- Ta... No i?...
- Niebywałe! Niebywałe! Od dwudziestu lat nie miał ucznia! Po tym jak jego pierwszy uczeń, czterdzieści pięć... Nie... Czterdzieści sześć... Ponad czterdzieści wiosen temu przypadkowo wysadził się w powietrze, a dwadzieścia wiosen temu sam nekromanta spopielił ucznia, tak go drażnił. Ale głupi był kmiot, o głupi. Aż mu tępota z oczu patrzała.
- No i? Masz pan tu te eliksiry i dawaj pan złoto...
- Tak, tak 400 sztuk...
- Nie 400, stary oszuście, tylko 500. Mistrz ostrzegał przed panem, panie starszy.
- Coś mu się pomyliło. Jak mówię 450 sztuk i ani sztuki więcej.
- A powiedz mi pan, panie starszy... Wolisz pan poznać Marysię – poklepał dłonią po mieczu i utworzył na lewej dłoni białą kulę – czy może Białą Damę?
- Już, już, już daję. Masz tu 600 sztuk złota – rzucił na blat sakiewkę – tylko mnie nie krzywdź!
   Jan szybkim ruchem rozwiązał sakiewkę i wysypał zawartość na blat. Przeliczył.
- 500 sztuk złota. Widzisz. To nie było takie trudne.
- Ależ, drogi panie! Tam było 600 sztuk, jak babcię kocha...
- ...sz pan po nocach. Wiem. 500 dla dziadka z wieży 100 dla mnie - odparł dzieląc kopkę na dwie części: mniejszą do kieszeni, większą do sakiewki – Dziękuję i do widzenia.
Kowalski, po wyjściu na zewnątrz zerknął na listę.
- Aha! Teraz do futrzaka. O tu jest ten sklep z futrami. Dobra. Wchodzę. Dobry!
- Czym mogę służyć?
- Piniędzmi za dwa tuziny króliczych futerek, pięć wilczych i dwie niedźwiedzie.
- Jak rozumiem przychodzisz od...
- ...maga. Tak.
- Ciszej! Na Prawdy Objawione i Nieobjawione. Ciszej... Chcesz żeby mnie zamknęli za kontakty z nim?
- Hmm... A więc to tak sprawa wygląda...
- Dobrze więc... Jak zawsze: skórki królicze po 10 sztuk złota, wilcze po 25, a niedźwiedzie po 200... A więc 120... 125... 400... 245... 645 sztuk złota. Daj towar. O. Dziękuję. Oto złoto. Powiedzcie mi, chłopcze, chcecie zarobić 10 sztuk złota?
- Hmm... A co trzeba zrobić?
- Zanieść te futra do krawca. A że mój parobek zachorował, a ja się ze wszystkim nie zabiorę...
- 25 sztuk złota.
- O co to, to nie! 15.
- Niestety. 25.
- Nie. 15 to moje ostatnie słowo.
- Dziękuję – machnął sakiewką – Do widzenia.
- 20?!
- 20? Zgoda. Niech będzie 20. Ale płatne z góry.
- Ech. Masz i nie drażnij mnie.
- A ładnie dziękuję.
   Wzięli po kopce wyprawionych skór i futer. Niedługo później zawitali u krawca. Handlarz odebrał zapłatę i wyszedł. Krawiec zaś zwrócił się do Jana:
- Hmm... Chłopcze. Piękna kurtka... Czy mogę zobaczyć?
- 10 sztuk złota.
- Co?
- Za oglądanie mojej ramoneski życzę sobie 10 sztuk złota.
- Och. Czyżbyś pracował dla alchemika? No nic. Proszę o to 10 sztuk złota. Och! Cóż za wytworne szwy! Cóż za skóra! Kupię ją od ciebie... Za 500 sztuk złota.
- Mowy nie ma. Oddawaj pan.
- Za 700?
- Nie. Ta kurcina jest dla mnie ważna.
- 800?
- Wsadź se w dupę te pieniądze. Za 400 mogę ją wypożyczyć na pół miesiąca.
- Ach! Jak cudownie! Oddam za miesiąc.
- Za pół miesiąca.
- Ach, niech będzie i za pół. Odłożę inne projekty. Sztuka wymaga ode mnie tego.
- Pieniądze.
- Ale tak już? Nie za tydzień?
- Strasznie roztrzepany jesteś. Za dwa tygodnie się po nią zgłoszę. Ale pieniądze chcę widzieć teraz. Aha. I jeszcze dwie rzeczy. Oględziny robisz tylko zewnętrzne, żadnego prucia. No, wewnątrz z lewej strony jest rozdarta wierzchnia warstw, to tam se zerknij do środka. Druga sprawa. Dorzuć jeszcze jakąś kurcinę, bo mi zimno trochę będzie.
- Ach tak. Masz tu kurtkę z jeleniej skóry.
- Pieniądze.
- A. Tak. Twoje 500 sztuk złota.
- Miał... A, dzięki. Do zobaczenia za dwa tygodnie.
*
   Jan wolnym krokiem wszedł do zamaskowanej jaskini. Kostkę miał zapakowaną po brzegi. Unosił się z niej swąd ryb, tłumiąc zapach świeżego pieczywa. Przystanął. Złożył ręce. Przymknąwszy oczy wymamrotał formułkę zaklęcia. Część podłoża groty zaczęła jarzyć się na czerwono oświetlając lekko okolicę. Ruszył naprzód wymijając ją. Dotarłszy na koniec jaskini, do małej skalnej komnaty, obrócił się i znów wymruczał magiczne zaklęcie. Jaskinię znów opanował mrok. Wszedł po niezwykle wysokiej drabinie. Na końcu uniósł lekko ciężką pokrywę. Prześlizgnął się przez powstałą szczelinę. Stanął przy łuku drzwiowym prowadzących na zewnątrz. Uniósł ręce w górę i powiedział zaklęcie. Obrys framug i progu zaczął świecić intensywnym błękitnym światłem. Kowalski wkroczył w łuk. Natychmiast teleportował się do łuku drzwiowego piętro wyżej, przy komnacie nekromanty.
- Zawiodłem się na tobie, mój uczniu – usłyszał nim zdążył drgnąć.
- Ładne powitanie, dziadku...
- Zakazałem ci eksperymentować z magią.
- Skąd wiesz?
- Wydzielasz dużo energii magicznej. Nawet słaby czarodziej by wyczuł, kiedy używasz mocy.
- No i?... Dziadku, mogłem używać i zaklęć, których mnie nauczyłeś.
- Widzisz... I tym się różnię od słabych magów. Żeby zostać arcymagiem musiałem nauczyć się tyle rodzajów magii, ile nie jesteś w stanie wymienić.
- No w to nie wątpię. Bo nie wymienię, dziadku, żadnego.
- Jesteś bezczelny i nie okazujesz szacunku. Gdybyś był nowicjuszem u innego mistrza leżałbyś, w najlepszym wypadku, wychłostany i przepraszał bogów za swe winy.
- No ale nie jestem nim.
- No właśnie... Twoje szczęście, że zamierzam cię wyszkolić na dobrego maga. A nie na wzór cnót.
- Dobra, dobra dziadku. Lepiej mi powiedz skąd wiesz o...
- Widziałem jak połączyłeś „małą błyskawicę” z „małą burzą typu 2”.
- To wiem, dziadku, wiem. Ale jak?
- W kuli.
- Jakiej kuli? Takiej cygańskiej?
- Z jednej z siedmiu kuli proroków.
- Dobra, dziadku. Więc jaka kara?
- Żadna. Sam byłem taki jak ty. Dlaczego mam cię karać? Ledwie dwa dni tu jesteś, a już umiesz kilka zaklęć. Zadziwiająco dużo jak na kogoś, kto wypierał się jakiejkolwiek znajomości magii... A to zależy od wielu czynników. Mógłbym ci zabronić wielu rzeczy, karać cię, sprawiać ból. Ale osłabienie twojej psychiki lub ciała wpłynęłoby negatywnie na tempo zdobywania i doskonalenia umiejętności.
- Bomba – odparł bawiąc się zapalniczką Zippo.
- Widzę, że się rozumiemy. A teraz siadaj przy stole i czytaj – rzekł gładząc jedną z opasłych ksiąg leżących na blacie. - Do wieczora masz to przyswoić.
- I ktoś tu mówił, że nie będzie kary...
---
 Archiwalne komentarze z poprzedniego adresu:

sobota, 4 października 2014

„Czternaście fibul” – R.5: Las

Las
    Pamiętał. Pamiętał jak go wciągnęła kula światła. Totalny brak powietrza. Rażące światło. Konar drzewa. Tyle.
- Cześć. Kim jesteś? - to zdanie go obudziło. Zamrugał nieprzytomnie powiekami. 
   Pochylała się nad nim mała dziewczynka.
- Cześć... - wymamrotał bezwiednie.
- Pytałam kim jesteś.
- C... Co?...
- Oj, chyba za mocno się w głowę uderzyłeś.
- Jaką głowę? - dotknął ręką czoła – O Jezusicku, ale mam rozcięte czoło.
- Ano. Rozcięte. Ale już się chyba nie leje.
- Nie... Kim jesteś? - zapytał siadając.
- Pierwsza pytałam – tupnęła nóżką.
- Dobrze, już dobrze, nie złość się. Jestem Grzegorz, możesz mi mówić Grześ. To kim jesteś? Ile masz lat?
- Jestem Falisława. Możesz mi mówić Falka. Jestem już duża. Mam już prawie siedem lat.
- Słuchaj Falka... Skąd jesteś? I co to za... las?...
- Jestem z Mirkowa – odparła z dumą – Ale... Nie wiem co to za las... Zgubiłam się...
- Oj... Może masz jakiś numer do swoich rodziców? Zadzwonimy do nich – uśmiechnął się do niej. Popatrzyła na niego zdumionymi oczkami i rozwarła buzię.
- Co się stało? Ach. Nie masz numeru? Nic nie szkodzi. Znajdziemy drogę do twoich rodziców.
- Moi rodzice nie żyją – łzy napłynęły dziewczynce do oczu – Zabili ich źli ludzie. Mama kazała mi uciekać, ale ja patrzyłam przez dziurkę od klucza... I oni... Udusili moją mamę – rozpłakała się – I mówi, że z tatą zrobili to samo – pociągnęła nosem, z którego zaczynało cieknąć – A mój tatuś był najdzielniejszym wojem w całym Mirkowie... A potem mnie zauważyli, ale im uciekłam. Prosto do tego lasu.
- Przykro mi... - odparł zbliżając się do niej – Wiesz... Ja w ogóle nie znałem swoich rodziców. Porzucili mnie – rzekł wycierając jej nos chusteczką jednorazową.
Przytulił ją. Zarzuciła mu rączki na szyję. Chwilę jeszcze płakała, zwilżając jego ramoneskę.
- Grzesiu... - zwołała się po chwili.
- Tak, Falka?
- A co to było to miękkie czym mi wytarłeś nosek?
- Chusteczka higieniczna... - odparł nieco zaskoczony.
- Tak ładnie pachniało... Dasz mi ją?
- Tej nie, bo jest już zużyta. Ale dam ci resztę – podał jej opakowanie – nigdy nie widziałaś zapachowych chusteczek?
- Dziękuję, Grzesiu! - rozpromieniła się – I nie, nigdy nie widziałam. Grzesiu, Grzesiu! A ja ci dam swoją chusteczkę. Należała do mojego taty... - wygrzebała z kieszonki w sukience haftowaną chustkę.
- Ale... Nie... Nie trzeb...
- Bo się obrażę, Grzesiu!
- No już, już – odparł z uśmiechem odbierając podarek – Nie fochaj się.
    Znów zrobiła okrągłe oczy.
- Co to jest „fochaj”?
- Yyy... No... Obrażaj... Fochać się, znaczy obrażać się...
- Dobrze. Nie focham się już.
- No i git.
    Kolejny raz otwarła buzię ze zdziwienia.
*
    Szli przez las. Trzymała go za rękę.
- Hmm... Ciekawe dlaczego nie łapie mi sygnału...
- Grzesiu... Grzesiu... Ale co to jest?
- To, Falka, jest telefon komórkowy. Nie masz czegoś takiego?
- Nie.
- I nie widziałaś nigdy czegoś takiego?
- Nie. Do czego to służy?
- Ech... Nie wiem gdzie ty się wychowałaś, ale...
- W Mirkowie. Mówiłam już.
- ...ale to ma wiele funkcji. Podstawową jest dzwonienie.
- Jak dzwoneczek? Zadzwoń! Zadzwoń! Proszę!
- Nie, nie jak dzwoneczek. Zaraz... Mówiłaś, że ten las jest koło Mirkowa?
- Tak, Grzesiu.
- Mapa... Gdzie ta aplikacja?... O jest... Mir... ków... Wow! Jakim cudem? Jesteśmy w Mirkowie obok Wrocławia?
- Nie wiem gdzie jest Wrocław, ale Mirków jest obok lasu. Jest ogromny! I ma palisadę!
- Palisadę?!
- Tak! I jest piękny! I...
- Stać!
- O nie! Grzesiu! To oni!
- Jacy oni?
- Zamknij ryj, chujcu! Oddaj dziewkę albo pójdziesz do zaświatów!
- Przecież i tak pójdzie...
- Zamknij się, Brzezpraw! Dureń!
- Falka. Uciekaj. Znajdę cię.
    Odwróciła się na pięcie i pobiegła.
- Brzezpraw! Za nią! Ja się zajmę kmiotkiem...
- Jasna sprawa, Bogdan, jasna sprawa! - ruszył w ślad za Falką.
    Jednakże runął natychmiast na ziemię, po tym jak Grzegorz ukradkiem podłożył mu nogę. Nim się podniósł Bogdan zamachnął się pięścią. Grześ uchylił się, równocześnie wyprowadzając cios w jego splot słoneczny. Brzezpraw zdążył wstać. W chwili, gdy Brzęczyszczykiewicz piąstkował twarz Bogdana został podcięty i zwalony z nóg przez drugiego przeciwnika. Zaczęli kopać leżącego.
- Dureń!
- No. Z dwoma się bił.
- Nie on, Brzezpraw! Ty!
- Ja?
- Dałeś się wrobić! Przez ciebie nam uciekła znowu! I w ogóle to tera musimy go kopać, a zabijemy to go chyba kamieniem! Kretyn. Zgubić broń. I to moją też. A jeszcze garota się przerwała.
- Przepraszam, Bogdan...
- Gówno mnie obchodzi twoje... A! Co to, kurwa, było? - złapał się za kark wyrywając zatrutą strzałkę.
    Zachwiał się i runął na Grzesia.
- Bogdan... Co ci jest? - wymamrotał dostając drugą strzałką w szyję.
- Co jest?! - wyjęczał Brzęczyszczykiewicz czując jak potężne cielsko Brzezprawa upada na niego.
- Nic nie jest! - usłyszał melodyjny, kobiecy głos – To jest, że jutro staniesz przed naszym panem, za wtargnięcie do naszego świętego gaju!
- Chwila! Nie chciałem bezcześcić waszego lasu swą obecnością. I wcale tu nie wtargnąłem. Jakieś dziwne coś mnie tu teleportowało – odparł wygrzebując się spod ciał.     
   Spojrzał na kobietę. Zadrżał. Pomijając fakt, że była piękna, była... Elfką.
- Nie ruszaj się!
- Ależ ja nic nie robię – odparł – jestem Grzegorz – dodał wyciągając do niej dłoń.
    W ramach odpowiedzi fuknęła mu z dmuchawki strzałkę w środek czoła.
*
    Obudził się. Właściwie to nie sam. Ktoś go obudził:
- Grzesiu!... No obudź się! Grzesiu! Ile można spać!
- Falka... Gdzie ja jestem?
- Grzesiu! Jesteśmy na dworze króla Turoldsona!
- A ta Elfka?...
- Tak, Turold Turoldson jest elfem!
- Jak...
- No normalnie. Chodź. Mam cię zaprowadzić! Chodź!
- Ale Falka... Gdzie?
- Do króla!
- Ale Falka. Posłuchaj mnie. Falka. Co się dzieje? Co się stało?
- Kiedy?
- No... Od kiedy uciekłaś? -Grzesiu! Ja ci wszystko opowiem! Bo ja weszłam za pierwsze drzewo jak uciekałam, wiesz Grzesiu? I tam była taka jamka, pod korzeniami, wiesz Grzesiu? I ja weszłam do tej jamki! I nie było mnie widać! Nic, a nic! I ja widziałam, Grzesiu, widziałam, jak się biłeś. I potem, jak cię bili też widziałam, Grzesiu. I potem przyszła ta ruda elfka! I wiesz Grzesiu, wiesz? Ona miała taką fukawkę, Grzesiu! I... I fuknęła w jednego, a potem w drugiego, a potem w ciebie, Grzesiu, wiesz?
- Nie, nie wiem. 
- To dobrze, że ja wiem! I fuknęła w ciebie! I potem przyszły inne elfy! I wiesz? Wiesz? Ja też wybiegłam! Krzyknęłam, że Grzesia nie mogą zabrać... Bo oni tamtych już zabrali! No i ja krzyknęłam, że Grzesia nie mogą zabrać, bo Grześ jest mój i im nie wolno! I wtedy ta ruda elfka mnie złapała za rączkę i podniosła do góry! I wiesz co?! Ja jej wcale nie lubię! Jest ruda i brzydka. Prawda, Grzesiu?
- Nie prawda. Co było dalej?
- No dalej to zanieśli nas tutaj. Znaczy do wioski. I... I tu był książę Ulf. A on mnie zna. Bo on nas odwiedzał, wiesz? I on powiedział, tej rudej elfce, której nie lubię, żeby mnie zostawiła, bo on mnie zna i ja mam wstęp do lasu. I wtedy ja powiedziałam, że Grześ też, bo to mój przyjaciel i on jest tu ze mną, i on jest dobry, i nie wiedział, i... i...
- I mnie tu zanieśli? Mam złe przeczucia, co do spotkania z... Królem...
- Król jest dobry. Mój tatuś zawsze tak mówił. Chodź. Idziemy.
*
- Ojcze!
- Słucham, Ulf.
- Ten trzeci się obudził. Właśnie tu zmierza. Wprowadzić?
- Wprowadź.
    Młody elf wyszedł z sali tronowej. Wrócił po chwili z Grzegorzem i Falisławą, która lekko dygnęła łapiąc koniuszek sukienki sięgającej jej do kolan. Brzęczyszczykiewicz lekko się pokłonił, czując, że coś wypada zrobić w obecności władcy. Szybko spostrzegł, że obok tronu stała ta sama rudowłosa elfka. Stwierdził, że w białej sukni do kolan jest jej równie ładnie jak w skórzanych spodniach i bawełnianej koszuli w jakich była gdy ją poznał.
- Służba! Wyjść! - rozkazał lekko już siwiejący władca – Straż też.
    Zostali w pięć osób. Król, ruda elfka, Ulf, Grzegorz i Falka.
- No więc... - zaczął król mniej oficjalnie – Falka powiedziała mi już co zaszło... Współczuję jej. Dokonałeś mądrego wyboru. Stanąłeś w jej obronie. Tamci dwaj, Bogdan i Brzezpraw, są już od dwóch dni w drodze do księstwa krasnoludów. Będą przymusowo pracować w kopalni...
- Przepraszam, wasza wysokość...
- Darujmy sobie tytuły. Jestem Turold, syn Turolda.
- Więc Turoldzie... Od dwóch dni? To... Znaczy, że ile ja spałem?
- Trzy dni – odparł Ulf – dostałeś zbyt dużą dawkę, bo moja siostra trafiła cię strzałką w ranę na czole. Tamci spali nie całe piętnaście godzin.
- Wracając do ciebie, Grzegorzu... - ozwał się król – Musisz wytłumaczyć co robisz w moim lesie, a co gorsza, dla ciebie, co robiłeś w świętym gaju?
- To są pytania, Turoldzie, na które nie odpowiem wprost odpowiedziami, które będą satysfakcjonowały mnie lub ciebie. Cóż robiłem w gaju? Oprócz podstawowych funkcji życiowych, rozmowy z Falką i bójką, to generalnie nic. Jeśli chodzi o to jak się tam znalazłem to odmienna kwestia. Z tego co zdążyłem się zorientować, to pochodzę z innego świata. Bardziej zaawansowanego świata. Mamy lepiej rozwinięte... Właściwie chyba wszystko. No i tam nasi naukowcy... Uczeni... Można rzec, że i część z nich odpowiada waszym alchemikom, bo obstawiam, że tacy tu istnieją, stworzyli dziwną kulę o bardzo jasnym świetle. Nie wiem po co to zrobili, właściwie odkryłem ją przypadkiem. Odkryliśmy. Było ze mną trzech moich kolegów i jedna dziewczyna. Jeśli i im się poszczęściło nie gorzej ode mnie, to pewnie żyją gdzieś w tym lub zupełnie innym świecie. A wracając do kuli. Po odblokowaniu osłony diamentowej wessała nas wszystkich. Pojawiłem się w lesie, wyrżnąłem głową w konar i zemdlałem. Resztę znasz od Falki.
- Nie wyczuwam, żebyś próbował mnie oszukać... Rozumiem, twą bolączkę. Pewnie chciałbyś powrócić do domu. Niestety teraz nie możesz. W lesie udało mi się ująć kilku szpiegów z imperium z południa. Odwiecznego wroga krain północy... Zastanawia jedynie fakt, że droga między kontynentem na południu, a naszym, na północy jest morze. Morze, w którym zalęgła się bestia morska. Ponoć nie przepuszcza nikogo. No ale do rzeczy. Szpiegów złapano i w innych krajach północy. Wiemy, że prawie cała Południowa Ziemia jest już zajęta przez Imperium. Toteż rozpoczęliśmy mobilizację. Każdy zdolny do walki mężczyzna ma się udać na południe. Lerbia. To kraj, do którego zmierzają wszystkie oddziały. Nie nadajesz się raczej do elfickiej jednostki. Nie potrafisz chodzić bezszelestnie i zapewne strzelać dobrze z łuku. Toteż wyślę cię do jednostek Pomścibora. Po wojnie odnajdziesz przyjaciół, a kto wie może i na wojnie? Może i dzięki niej znajdziesz sposób na powrót do domu?
- Albo zginę...
- Jeśli puszczę cię wolno i tak, gdziekolwiek pójdziesz, będą chcieli cię wysłać na wojnę. I tam nie będą z tobą rozmawiać tak jak ja. Tam za najmniejszy sprzeciw cię powieszą.
- Czyli nie mam wyboru, jak widzę...
- Jutro wyruszysz wraz z mą córką – wskazał lewą dłonią na rudą elfkę – Mileną i jej narzeczonym, Ulfem.
- Ulfem? Myślałem, że to jej brat...
- Nie tym Ulfem. Ten Ulf, to mój syn, a jej brat. A jej narzeczonego poznasz jutro.
- A ja?
- Ty, Falko, zostaniesz tutaj. Jesteś tu bezpieczna.
- Ale ja chcę iść z Grzesiem!
- A na co mu mała dziewczynka na wojnie?
- Nie jestem mała!

środa, 1 października 2014

„Czternaście fibul” – R.4: Pustelnia

Pustelnia
   Upadek nie należał do najprzyjemniejszych. Sypki piasek dostawał się w każdy zakamarek, gdy staczali się ze zbocza. Był gorący. Piekł. Zatrzymali się na końcu stoku. Dominika wypluwszy piasek z ust rozejrzała się. Za nią była piaszczysta wydma. Zresztą w każdym kierunku było widać piach. Piach i niebo. Bezchmurne niebo. Otworzyła mimowolnie usta. W tym czasie Kain, klęcząc, wytrzepywał ramoneskę. Wstał.
- Gdzie... Ale jak... - wyszeptała.
- To to ja mogę powiedzieć. W końcu to twój ojciec ma to coś co nas tu przeniosło.
- Mówiłam, że nie wiem co to jest.
- A szkoda. Bo gdyby zmajstrować coś takiego...
- Pracowało nad tym sporo jajogłowców, a ty myślisz, że byś coś takiego zrobił?
- Dobra, dobra, nie unoś się.
- Lepiej powiedz mi co mamy zrobić? Na środku pustyni...
- Na środku? A skąd to wiesz? Trzeba wleźć na tą wydmę, z której zjechaliśmy. Wydaje się większa od innych wokoło. Może coś ciekawego z niej zobaczymy.
- Ta. Jasne – odburknęła.
*
   Od trzech godzin byli w drodze. Gotowali się w swoich ubraniach wierzchnich, ale nie zdecydowali się ich ściągnąć – mniej energii tracili mając je na sobie niż gdyby nieśli te nieporęczne ubrania w rękach w tych warunkach, gdzie para rąk była potrzebna. Wiedzieli, że noc może być chłodna, więc wyrzucenie ich też odpadało. Ona miała na głowie jego biało-niebieską arafatkę w ochronie przed udarem.
- Za tą wydmą – wymamrotała z trudem spieczonymi ustami – będzie ta studnia, którą widzieliśmy...
   Kiwnął głową na potwierdzenie. Ruszyli trochę szybciej. Pół godziny później byli na szczycie.
- Nie... - wyszeptała – Nie! - jęknęła – to jest...
-...kawałek pierdolonego kamienia...
*
   Siedziała w cieniu głazu. Właśnie, tępo patrząc się przed siebie, dopijała ostatni łyk Coli z puszki zostawionej przez Kaina „na czarną godzinę”. Adamowy spał leżąc obok. Byli tu od godziny. Za trzydzieści minut miała obudzić Kaina i sama udać się na spoczynek. Pomiędzy nimi leżały kurtki, glany i plecak.. Właśnie po to ostatnie sięgnęła skończywszy pić. Z nudów zaczęła przeglądać Kainowe rzeczy. W pewnym momencie zorientowała się, że czegoś brakuje. A zapewniał ją, że to ma. Spojrzała na zegarek w telefonie. Czas był już prawie odpowiedni. Szturchnęła go w ramię. Leniwie otworzył oczy. Zaczął mamrotać coś niezrozumiale pod nosem, pewnie kląć.
- Mam takie pytanie – od razu się ozwała – możesz mi powiedzieć gdzie masz tą drugą puszkę, którą miałeś ty wypić?
- Yyy... Grzebałaś w moim plecaku?
- Tak grzebałam. I puszki tam nie było.
- Widzisz...
- Tak, tak wiem. Chciałeś żebym wypiła całą puszkę, nie pół. Wiedziałeś, że przyjmę tylko połowę picia.
- Idź spać i mną się nie przejmuj...
- Myślisz, że chodzi mi o ciebie?! Chodzi mi o to, że mnie...
- Tak, oszukałem. I co z tego? Wypiłaś więcej? Wypiłaś. Więc to oszukanie wyszło ci na plus. Więc masz pretensje o to, że ja nic nie piłem. Czyli chodzi o mnie. Dziękuję, dobranoc.
*
   Dwie godziny po wyruszeniu byli już daleko. W nocy szło się o wiele lepiej. Nie było prażącego słońca, a przed chłodem dobrze zabezpieczały ich kurtki. Szli w ciszy. Ona zamyślona i wpatrzona w gwiazdy, tak odmienne od tych, które znała. On z opuszczoną głową widział jedynie piach pod butami. Myślami była daleko. Przypominała sobie chwile, te nieliczne, spędzone z zapracowanym, nie mającym dla niej czasu ojcem i te liczne z kochającą, trochę nadopiekuńczą matką. Przypomniał się jej pies, Mały. Trochę kulał, po tym jak go potrącił kontrahent ojca, ale kochała go bardzo. Przypomniał się i jej wujek. Złota rączka, wszystko naprawił. Zawsze umiał doradzić. Ale był człowiekiem prostym. Za jego brak manier i prostactwo był znienawidzony przez jej ojca. Jego żona, gadatliwa ciotka, również skłócona z jej ojcem. Teraz przeszywała ją jedna myśl: już ich nigdy nie zobaczy. Była prawie pewna, że Kain i ona sama niedługo zginą. Za dwa, góra trzy dni umrą z pragnienia. Po policzkach popłynęły jej łzy. Rzuciła okiem na towarzysza. Kain miał zmarszczone czoło, widać, że nad czymś intensywnie myślał. Otarła łzy rękawem.
- O czym myślisz? - zapytała patrząc na niego.
   Jego czoło jeszcze przez chwilę było zmarszczone. Wymamrotał coś pod nosem podnosząc wzrok na jej twarz.
- Staram się wykminić wzór na ilość ziarenek piasku na pustyni. Ale chyba mnie to przerasta...
- Jesteśmy na środku – aż przystanęła z wrażenia – pustyni, w nie znany sposób się tu znaleźliśmy, nie wiemy jak wydostać, pewnie jutro umrzemy, a ty myślisz o... Matematyce?! A nie na przykład o rodzicach...
- Nie mam rodziców...
- W sensie?
- W sensie, że wychowałem się w sierocińcu. Rodzice mnie porzucili zaraz po urodzeniu. Nie wiem nawet kiedy dokładnie się urodziłem. Znaleźli mnie półżywego w lesie. W zimie.
- Przepraszam... - szepnęła spuszczając głowę.
*
- Patrz. Dominika. Patrz. Czy to nie...
- Studnia... Tak... I jakaś chatka przy niej...
- Jesteśmy uratowani!
   Ruszyli biegiem w dół wydmy, w stronę wschodzącego właśnie słońca. Po chwili pili łapczywie chłodną wodę z wiadra. Zaspokoiwszy pragnienie poczuli głód. Potężny, Danio nie pomoże. Kain podszedł do drzwi. Zakołatał potężną kołatką drzwi.
- Witajcie wędrowcy – dało się słyszeć dobitny głos zza drzwi, jednakże obydwojgu język wydał się obcy.
- Cholera. Nic nie rozumiem – mruknął do siebie Kain – Do you speak english?!
- Czymkolwiek jest ten „angielski” nie znam go, wędrowcze – odparł ten sam jegomość otwierając drzwi.– Wejdźcie proszę. O proszę. Usiądźcie tam na dywanie.
- Dziękujemy za gościnę. Nie chcemy być nieuprzejmi...
- Och, dzieci. Czyż nieuprzejmy jest głodny proszący tego co ma o kromkę chleba? I czyż postąpi źle człowiek pragnący czerpiąc wodę z cudzej studni, by pragnącym nie być? Powiadam wam proście o pomoc, ale i w potrzebie pomagajcie. Proście o jadło, ale i nakarmcie. Proszę. O to daję chleb wam i wodę wam daję. Jedzcie i pijcie, potem na spoczynek się udajcie. Strudzeni jesteście. Jutro na wasze pytania odpowie Męciwgłów, postara się problemom zaradzić.
- Ale...
- Nie trudź się, synu, jutro, jutro ci na wszystko odpowiem – odparł gładząc długą, siwą brodę.
*
    Nie pierwszej już młodości, łysy jegomość, chudy i wysuszony, z gęsim piórem zatkniętym za prawe ucho, usiadł przed biurkiem. Rozłożył na nim, starłszy wpierw rękawem kurz, księgę, otwierając ją na ostatniej zapisanej stronie. Oparłszy łokieć na skraju biurka, gładząc opuszkami palców usta popadł w zadumę. Zastanowiwszy się chwilę dobył pióro zza ucha i dzierżąc je w dłoni zamoczył w kałamarzu. Począł niezwłocznie, w ciszy, mając już w głowie konspekt swojej pracy, przelewać myśli na papier.
   „Na skraju pustyni Nuha mieszkał stary mędrzec. Imię jego Męciwgłow. Niegdyś ciągnęły doń ludy całego świata, by mądrości zaczerpnąć. Człek ten prawy przyczynił się w roku 1563 rachuby wspólnej do rozejmu między krainami północy, a najeźdźcami z dalekiego południa. Dziś jednak nikt z krain północy nie wie czyż mędrzec ów żywota swego nie zakończył, albowiem trakty dzisiejsze, przepełnione niebezpieczeństwami i zasadzkami wszelakimi, nazwać bezpiecznymi nie można. Więc mało który śmiałek dotrzeć do wód wielkich zdoła. A tam kończą się i ich drogi. Albowiem morska bestyja puścić nikogo nie zechce. I tak oto Północne Krainy nie mogą dostać się do mędrca Mąciwgłowa, albowiem kogóż to stać na statek opłynąć niebezpieczne wody zdolny? I któż na tyle odważny by nowemi płynąć wodami nieznanemi? Jest jeden głupiec na wschodnim wybrzeżu, w mieścinie Głębówka statek buduje. Ale nie by nowej trasy szukać, a by z Krakynem z niego wojować i starą drogę udostępnić znów dla ludu. Siebie i ludzi ze sobą wziętych chce posłać na zatracenie. Póki co więc droga na południe zamkniona jest dla wszyskich”
kronikarz królewski Dadzbog z Mirkowa,
dwór jaśnie oświeconego króla Pomścibora, władcy plemion Grodzian i Helwimów,
28 lipień roku wspólnego 1602.
*
    Śnieżna kraina. Czarna wieża na płaskowyżu otoczonym lasami. Mroczna wieża. Pokryta wielkimi celtyckimi runami. Wnętrze. Parter. Ubita, zmrożona ziemia w okrągłym pomieszczeniu. Stara, drewniana, ciężka klapa. Młodzieniec w skórzanej kurtce, z mieczem u boku. Na nogach czarne spodnie i czarne, skórzane buty. Otwiera klapę. Odwraca się, by wejść na drabinę...
*
- Jan! - rudy chłopak krzyknął budząc się.
- Nic nie mów synu, wiem co widziałeś. Twój sen odpowiedział ci na jedno z twych pytań. Twa towarzyszka wciąż śpi. Ale wiem o czym śni. Wiem o co chcesz zapytać. Nie rozumiesz, dlaczego ja o tym wiem. Jestem prorokiem. Mówią o mnie „mędrzec”. Ale nic nie wiem i cóż znaczę przy potędze światów? Tak. Ten młodzieniec w twoim śnie to był twój przyjaciel. Myślę, że wiesz gdzie musicie się udać by go odnaleźć. Daleko na północ. Jednak nie będzie to proste. Będzie wiele przeszkód, którym będziecie musieli stawić czoła. Pierw pustynia, której jakże małej cząstki doświadczyliście. Następnie wielka woda. Nie dacie rady jej przepłynąć. Strzeże jej wielki potwór. Kraken. Bestia pojmana w magiczne okowy przez królestwo z południa. Nie wiem jednak cóż za mag tego dokonał. Ale nie bójcie się. Istnieje przejście. Albowiem powiedziane jest, kto przez wodę przejść nie może, niech zanurzy się pod jej fale. Jest zejście do podwodnego świata syren, trytonów i wodnych ludzi. Ale istnieje tylko jedno zejście do niego z tego lądu i jedno wyjście za wielką wodą. Wejście znajdziecie w Mieście Złodziei, wyjście zaś w Świątyni Prawd Nieobjawionych. Dalszej drogi... Obecnie nie znam. Będziecie więc zdani na siebie. Dam wam wskazówki, jak pokonać przeciwności do wód wielkich. Dalej ruszycie bez nich. Ale o tym później. Teraz kolejne nurtujące twą głowę pytanie... Wizja, mara senna. Powiadam ci, każdy, kto pierwszy raz odwiedza mą pustelnię otrzymuje dar wizji we śnie. Więcej już się to nie powtórzy. Pamiętaj to i mądrze to wykorzystaj. Jeśli zaś chodzi, synu, o wasze przybycie tutaj... To już trudniejsza do rozwikłania sprawa. Nie wiem jak się tu znaleźliście i cóż za siła was przeniosła do tego świata... Ale jest iskierka nadziei na wasz powrót do domu. Wiem, że niegdyś... Znany był sposób na odsyłanie istot przyzwanych znów do ich światów. Wiedza już dawno zapomniana... Przynajmniej na tych lądach. Była księga to opisująca... Zaginiona... Prawiła o miejscu trzech znaków złączonych w jeden i piętnastu magicznych artefaktach pozwalających na powrót istot przyzwanych. Niestety nie wiem gdzie ta księga się znajduje, ani gdzie trzy znaki leżą. Wiem jedynie, że jednym z tych artefaktów była fibula maga wiatru... Zwał się ona Ałis Asiloiroc. Byłem powiernikiem tej fibuli przez wiele lat. Teraz wręczam ci ją. Używaj jej mądrze.
- Dziękuję – Kain odparł odbierając zapinkę – Powiedz mi jeszcze, proszę, czy nie wiesz gdzie mogą być moi dwaj inni przyjaciele. Przenieśli się w taki sposób jak my, tuż po Janie, nie długo przed nami...
- Synu... Niestety, nic mi o nich nie wiadomo. Ani twój umysł, ani twej towarzyszki nie pokazał ich w wizji. Twój pokazał Jana. Jej informacje o Krakenie, zawarte w kronice. Już dawno czułem potężną magię łączącą maga z południa, z tą cieśniną. Dzięki twej towarzyszce wiem już prawie wszystko. Niebezpiecznie posiadać taką wiedzę, ale południe potrzebuje mnie tak jak i północ. Naraziłem i ciebie na niebezpieczeństwo posiadania takiej wiedzy, ale musisz ostrzec krainy północy. Południe nie może zachwiać siłami tego świata. Już raz próbowali. Teraz ruszyli po raz drugi.
- Kogo mam ostrzec? Do kogo się udać?
- W Świątyni Prawd Nieobjawionych odnajdziesz mego przyjaciela, Bogowidza. On prześle wieść dalej.
- Ale jak tam dotrę? Dotrzemy?
- Jutro przybędzie tu karawana... Ach!... Karawana! Nie jutro. Szybko. Musisz ich tu przyprowadzić. Lada chwila rozpęta się w okolicy burza piaskowa. Tak potężna jakiej nie było od lat. Mogą zginąć i stracić towary. Oni obozują przy studni dwie mile stąd. Musisz tam jechać i ich przyprowadzić. Zrobisz to z pewnością szybciej niż stary Mąciwgłów. Siadaj, siadaj na tym dywanie.
- Dy... Dywanie?... Chyba nie chcesz powiedzieć, że...
- To latający dywan, synu... Musisz tylko skupić wolę umysłu na chęci by się uniósł i leciał. Zamknij oczy i leć.
*
    „Są! Są! Skup się... No durny dywanie! Opadaj!” - myślał, w tak nienormalnej sytuacji Kain. Unosił się na dywanie piętnaście łokci nad ziemią, obserwowany przez niespełna dwudziestoosobową grupę ludzi o ciemnych cerach. Zamknął oczy. Skupił się. Tkanina zaczęła po chwili opadać.
- Ej, ludzie – krzyknął z jeszcze z powietrza – mędrzec Mąciwgłow ostrzega, że zaraz rozpęta się tu burza piaskowa! Ruszajcie do niego więc już dziś i zostawcie miejsce na wielbłądzie dla mnie i dywanu, bo więcej nie zamierzam korzystać z... takich rzeczy...