niedziela, 21 września 2014

„Czternaście fibul” – R.3: Arcymag

ARCYMAG
    Powieki zabolały, zmrożone rzęsy ledwie oderwały się od siebie. Z trudem otworzył oczy. Mocne światło, odbite od śniegu zmusiło do przymknięcia ich z powrotem. Spróbował się podnieść. Upadł. Nie czuł dłoni i stóp. Zamek ramoneski mocno przymarzł do skutej lodem powierzchni. Wysilił się. Przewrócił się na plecy. Zaczął poruszać nadgarstkami. Krew zaczęła krążyć szybciej. Sine palce dłoni pulsowały. Zaczął je zginać i prostować. Usiadł. Rozejrzał się. Wokół lodowa kraina. Biel. Biel. Biel. Wszędzie. Wstał. Zachwiał się. Wciąż nie czół stóp. Podreptał parę kroków, tak żeby pomóc dopłynąć krwi do palców dolnych kończyn. Poczuł powiew mroźnego wiatru. Zapiął szczelnie ramoneskę. Rozejrzał się znów. Coś zielonego wystawało ze śniegu. Zaciekawiło go to. Podszedł. Otrzepał ze śniegu tajemniczy przedmiot, którym okazał się jego plecak. Przykucnął. Otworzył kostkę. Wygrzebał ćwiekowane rękawiczki. Niby bez palców, ale zawsze coś. W plecaku była czarna bandamka i czapka z daszkiem, cała w różnorakich naszywkach z zespołami. Obie rzeczy natychmiast znalazły się na jego głowie. Na dnie kostki, obok zapasowych sznurówek do glanów, przerwanej struny do gitary i kopy brudu leżała kanapka. Nie pierwszej świeżości, ale był głodny. Pochłonął ją, nie zwracając uwagi na szary meszek pleśniowy na wierzchu.
   „Hmm... Zastanawiam się tylko gdzie ja jestem” - pomyślał mieląc ostatni kęs w ustach i mnąc kartkę, z gazety „Metro”, w ręce - „na Kraków mi to nie wygląda. I tym bardziej nie wygląda mi to na początek maja”.
   Podreptał przed siebie. Nie widział w tym sensu. Ale stanie w miejscu było jeszcze głupszym pomysłem.
*
    Ruch dobrze mu zrobił. Skostniałe palce lepiej funkcjonowały. O zmierzchu dotarł nad jezioro. Wielkie jezioro. Nie było skute lodem. Widać było dość wyraźnie przeciwległy brzeg. Lekko zarysowane, drewniane, przykryte białym puchem chaty wypuszczały kłęby dymu z kominów. Woda niosła wesołe dźwięki hucznej zabawy. Drgnął. Poczuł nadzieję. Wystarczy obejść jezioro... Skierował się na prawo. Tu widać było cały czas brzeg. Na lewo ginął w gęstej mgle.
*
    Nie szedł szybko. Oszczędzał siły. W końcu zostało mu jeszcze kilkanaście kilometrów. Oceniał, że za dwie, trzy godziny będzie na miejscu. Słońce znikło za horyzontem punkt 16:54, jak wskazywał zegarek w smartfonie. Nie oszczędzał baterii. Nie miał tu zasięgu. A w osadzie na pewno ktoś mu da naładować komórkę. Nawet ładowarkę miał przy sobie. Tak więc radośnie marnował energię przy dźwiękach death metalu, dobiegających z wetkniętych do uszu słuchawek. Szedł brzegiem. Po prawicy rozpościerał się las, lekko skarłowaciałych sosenek. Właśnie stamtąd wysunęło się siedem tęgich postaci. Nie widział ich. Las go nie interesował. Zerkał od czasu do czasu na wioskę, na jezioro. Obskoczyli go nagle. Prawie zderzył się z jednym z dryblasów. Spróbował go wyminąć. Jednak ten przytrzymał go ręką.
- Czego chcecie? - warknął wyrywając słuchawkę z ucha.
- Co to za bełkot? Rozumiecie coś z tego – zwrócił się do towarzyszy nie zdejmując ręki z ofiary.
- Nie – mruknął któryś.
- Laryngolog by się wam przydał, chłopaki – rzucił poprawiając ramoneskę.
- Kto? - zamrugał oczyma ze zdziwienia zdejmując rękę z jego torsu.
- Nie ważne. A teraz z drogi, bo idę do wioski, bo tu pizgawica i w ogóle pa pa.
    Ruszył dziarskim krokiem, jednak szybko poczuł dłoń na swym ramieniu. Mocno zaciśniętą, ściśle rzecz ujmując. Szarpnął się. Nie pomogło. Ktoś podciął mu nogi. Upadł. Cztery nogi i kilka drewnianych broni obuchowych zaczęło dawać mu się we znaki. Nie krzyczał. Wiedział, że nikogo w okolicy nie będzie? Bo i skąd? Najtęższy z nich obrócił go na plecy. Ukląkł na jego klatce piersiowej. Wymierzył mu prawy sierpowy. Znowu. Jeszcze raz. Złapał go za włosy. Podniósł lekko jego głowę. Wycedził:
- Nie ma, kurwa, włażenia do naszego lasu. Ostrzegaliśmy. Las jest nasz. A wasza jest, kurwa, zasrana wioska i tam kurwa siedźcie. Ale zawsze się, kurwa, taki znajdzie. LAS JEST NASZ! - zamachnął się.
- A kto tak twierdzi? - dobiegł głos z kierunku drzew.
*
    Leniwie otwarł oko. Prawe. Spojrzał w kominek. Ogień powoli trawił rzucony weń kawał drewna. Otwarł drugie oko. Usiadł. Przeciągnął się. Dopiero wtedy zorientował się, że nie wie gdzie jest. I że jest nagi. Rozejrzał się. Oprócz kominka w pokoju znajdowały się regały z księgami. Właściwie pokrywały wszystkie ściany i sięgały sufitu. Bardzo wysokiego sufitu. Obok sofy, na której siedział, był fotel, przed nią niski stolik. Na nim tęga księga i małe lusterko.
- Runy... - mruknął niezadowolony wodząc palcem po otwartej stronie – Ciekawe co tu jest napisane... Zaraz, zaraz... Dlaczego ja to rozumiem? Jakim cudem ja umiem to odczytać? Co to jest? Rytuał uzdrowienia? Co? Właśnie. Przecież zaliczyłem wpierdol.
Porwał lusterko ze stolika. Na twarzy nie miał ani śladu. Nic co by wskazywało na pobicie. Ale coś mu jeszcze nie pasowało...
- Czy... - szepnął niepewnie i odgarnął włosy z lewego policzka. – Moja blizna... Znikła... Ale jak... Byłem z tym oparzeniem u chirurga i nic nie potrafił zrobić... A tu...
Przekartkował księgę. Nie czytał. Wstał. Czuł lekki głód. A właściwie głody: zwykły i narkotykowy. Przypomniawszy sobie o posiadanych halucynkach schowanych na dnie kostki zaczął lustrować dokładniej otoczenie. Obok jedynych drzwi, na drewnianym kołku, wisiały jego ubrania. Plecaka jednak nie było. Wdziawszy swe odzienie dziarsko rozwarł odrzwia. Poczuł chłód. Wyszedł. Znalazł się na tarasie.
    „Kurwa” – pomyślał - „Nie dość, że pizgawica tutaj, zwały śniegu, to i żadnych barierek czy innego zabezpieczenia nie ma. Nie wspomnę już, o tym, że nie mam pojęcia co dalej. Tam było jedno wyjście, a tu... Żadnego?A. Jest klapa. Ale ze mnie debil. Oby nie była ciężka.”
    Nie była. Za to była przymarznięta. Ale po kilku minutach szarpaniny udało mu się uchylić ją na tyle, żeby prześlizgnąć się na drabinę pod nią.
    „Tu się nie da zgubić” - pomyślał, zszedłszy z drabiny, patrząc się w jeden prosty korytarz zakończony ścianą z kamiennych bloków. W prawy mur spasowane było przejście wykończone u góry łukiem. Wyraźnie rysujący się cień człowieka naprzeciw tego przejścia nie pozostawiał wiele do domysłów. Ktoś był w środku. Spowity w długą szatę, tudzież suknię.
- No i super – mruknął młodzieniec zaczynając zastanawiać się nad powrotem na górę.
Jednak, „przytuliwszy się” do prawej ściany zaczął po cichu przemieszczać się w stronę bijącego z przejścia światła.
*
- Nie trudź się. - usłyszał - I tak wiem, że tam jesteś. Boisz się. To zrozumiałe. Wszyscy się mnie boją. Nawet ci co twierdzą inaczej. Zresztą pewnie słyszałeś.
- Nie, nie słyszałem. – odparł dziarsko wchodząc - I nie wiem, dlaczego miałbym się bać. Szczerze mówiąc to dopiero co tu trafiłem... Nie wiem jakim cudem, ani co to za miejsce. Wszystko tu takie staroświeckie... Średniowieczne bym rzekł...
- Niech kurz cię nie zwodzi...
- Nie, nie chodzi o kurz. I tak jest go mniej niż u mnie w pokoju. Chodzi o brak techniki, telewizorów, kabli. O! Lamp. Dlaczego tu wszędzie są świece? Elektrownia padła czy co?
- Świec używa każdy... Jesteś dziwny człowieku. To ty jesteś inny. Nie moje świece. Po pierwsze: szwy na twoich ubraniach. Nawet elfy nie potrafią szyć tak misternie, a zarazem mocno. No i to skrojenie, i...
- Zaraz, zaraz, zaraz... Czy ja usłyszałem „elfy”?! Jakie elfy? Elfów to ja nie widziałem od kiedy LSD brałem! To coś nie istnieje!
- Nie wiem skąd pochodzisz, ale domyślam się, że o twoim świecie nie można powiedzieć, że leży daleko. On tu nie istnieje. Istnieje tam. Po drugiej stronie. Powiedz. Czy w twoim świecie naturalnie występują demony?
- Jakie demony? Nie! Mój świat jest normalny! Żadnych elfów, demonów, krasnali, czy magów odprawiających rytuały nie ma!
- Czyli to z innego świata przyzywam demony. To otwiera nowy rozdział moich badań...
- Ejże, nie tak prędko. Czyli przeniosłem się do innego wymiaru... Odeślesz mnie z powrotem?
- Gdybym mógł, to i tak nie stać by cię było.
- Czyli... Jestem tu uziemiony?
- Zwij sobie to jak chcesz, mało mnie to obchodzi. Lepiej mi powiedz jak u was stoicie z magią? Jak ty się nią posługujesz?
- Czym? Nie, nie. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Już mówiłem. U nas żadne czary-mary nie istnieje.
- Hmm... Zastanawia mnie twój ton. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, że zawsze mogę zmienić nastawienie co do ciebie, „przyjacielu”...
- Ej, dziadku, nie szalej. Co mi zrobisz? Co możesz zrobić komuś, kto jest z innego wymiaru? Sam powiedziałeś, że to nowy rozdział twoich badań. Czy przypadkiem ktoś z innego wymiaru nie jest ci potrzebny do tego?
- Nie. Ale będzie pomocny. Oszczędzi mi czasu. Więc od kiedy zajmujesz się magią?
- A ten dalej swoje...
- To dziwne... Bije od ciebie spora aura magiczna, a ten magiczny amulet...
- Ejże! Dziadku! To mój pentagram! Oddawaj!
- Hmm... Zastanawia mnie po co ci on, skoro nie używasz magii?
- Co ma pentagram związanego z magią? Że kult szatana?
- Szatana? Nie mam pojęcia co to jest. Pentagram... Amulet każdego maga ognia i nekromanty... Na maga ognia nie wyglądasz, nie jesteś charyzmatyczny, dumny. Ale nekromancją się chyba nie zajmujesz...
- Magia, magia i magia! Lepiej mi powiedz, dziadku, co mam zrobić. Nie słyszałeś o sposobach... Odsyłania tych twoich demonów do domu?
- Nie. Dla nich nie ma powrotu.
- W mordę... Dawaj wisiorek, muszę się naćpać...
- Cokolwiek to znaczy, zrobisz to później. Teraz musimy skończyć rozmowę. A więc weź swój amulet. Naładowałem go magią. Będzie ci niezbędny w początkach nauki magii...
- Nauki czego?! Nie wiem co zamierzasz, dziadku, ale ja nie będę uczył się żadnej...
- ...magii... Są dwa powody, dla których będziesz chciał i musiał to zrobić. Po pierwsze, kto wie jakie tajniki skrywa jeszcze magia? Może dasz rady wrócić tam skąd przybyłeś... Po drugie i tak cię stąd nie wypuszczę. Jesteś mi potrzebny do badań.
- No to wpadłem...
- Gdyby nie ja wpadłbyś związany i obciążony do jeziora.
- Ech... Widzę, że nie mam wyboru... Więc od czego mam zacząć?

poniedziałek, 15 września 2014

„Czternaście fibul” – R.2: Vidame Tnemugra & zjawa

VIDAME TNEMUGRA & ZJAWA
   Były skute. Nie. Związane. Nie skute. Nikt nie traktował ich jako na tyle niebezpieczne, żeby skuwać. Wystarczyło związać. I przywiązać do kół wozu. Szeroko rozpostarte. Nagie. Tak, by nie mogły zrobić nic. By nie mogły się obronić. Jednak obie patrzyły na nich z wyższością. Nie. Nie to, że się nie bały. Nie, nie miały żadnego asa w rękawie. Po prostu życie nauczyło je grać. Grać idealnie. Patrzyły na tuzin żołdaków z wyższością. I spokojem. Pozornym spokojem. Wiedziały, że zaraz stracą dziewictwo i życie. Niekoniecznie w tej kolejności. Patrzyły na przechadzającego się Vidame Tnemugre. Patrzyły na pięciu przyklękających na jedno kolano kuszników, gotowych na uniesienie kusz, na rozkaz do strzału. Patrzyły na może piętnastoletniego żołnierzyka, który, wiedząc, że starsi go nie dopuszczą do nich, dokonywał samogwałtu, pozornie skryty w cieniu wierzby płaczącej. Vidame przystanął. Wiedział już, że nie złamie ich dumy. A znużyło go spacerowanie. Spojrzał na nie. Był dumny. Rzekł spokojnie, z zabójczym uśmiechem:
- Bliźniaczki Menacne i Menanti. Święty Zakon Płonącej Nadziei szukał was od dawna. A to ja, vidame Zakonu was ująłem. Dziś wasze płomienie... Ba... Płomyczki życia dobiegną końca. Za kłusownictwo, kradzieże, napaść zbrojną na rycerza Płonącej Nadziei. Za to zginiecie – zbliżył się do Menanti, ujął jej twarz dłonią i wyszeptał do ucha – oficjalnie. A zginiecie za znieważanie mego imienia, podżeganie wieśniaków do niepłacenia dodatkowych podatków dla mnie i za wszelkie zniewagi jakie mi poczyniłyście. A ja dostanę awans.
    Splunęła. Lepka ciecz powoli spłynęła po małżowinie ucha Tnemugry. Szybko uderzył. Policzek zapiekł. Nie jęknęła. Zdenerwowało to jeszcze bardziej vidame klasztoru. Odszedł na bezpieczną odległość. Po za zasięg ślinianek sióstr.
- Co on mówił?
- Chwalił się swoją impotencją, siostrzyczko!
    Tnemugra posiniał na twarzy. Pospiesznie powiedział coś do żołnierzy dziwnie zniekształconym, cienkim głosem. Kusze poszły w górę.
*
    Światło. Oddech. Ulga. Powietrze. Zawrót głowy. Upadek. Wrzask. Nie, nie wrzask. Piętnaście wrzasków. Szum. Tupot nóg. Kilkunastu. „Może byś tak otworzył oczy, kretynie?” - pomyślał. Jak pomyślał – tak zrobił. Poderwał się na nogi.
- Gdzie ja, kurwa, jestem?!! - rozejrzał się przerażony. – O kurwa! O kurwa!
    Przykucnął. Podniósł się. Rozejrzał, W oddali dojrzał mały oddział rycerzy wyraźnie pierzchający przed czymś. Odwrócił się. Szybko spojrzał w ziemię.
- Menacne... Po jakiemu on mówi? I czy on nigdy gołej baby nie widział?
- Menanti... Nie wiem i nie wiem. Ale fakt dziwne to. Każdy mężczyzna by skorzystał z takiej okazji, a on...
- A to jak się tu pojawił? Myślałam, że zawału dostanę. Tak ze trzy łokcie nad ziemią i z takim hukiem...
- A co to za różnica? Może nam pomóc. Zanim ochłoną żołdacy i Tnemugra. Zresztą wydaje mi się, że on mówił po prostu strasznie cicho. Nie wiem dokładnie co mówił, ale „kurwa” i „jestem” zrozumiałam. - odparła, po czym krzyknęła w stronę speszonego chłopaka - Ej! Ty!
- Kto ja? - zapytał nie unosząc głowy.
- A widzisz tu kogoś innego? Nieważne. Na wozie są nasze rzeczy. Powinien tam być nóż. Uwolnij nas, do cholery, zanim tamci wrócą! No! Ruchy. Ciebie też będą chcieli zabić. Za czarnoksięstwo.
- Za... Za co? Gdzie ja jestem?
- Nie teraz. Nóż. Na wozie. Rusz się.
   Bez gadanina podbiegł do wozu, wciąż patrząc się w glebę. Wskoczył na niego. „Nóż... Gdzie ten cholerny nóż?” - pomyślał - „Jest! Jest, kurwa!”. Przyskoczył do Menanti. Po chwili zmagań oswobodził jej lewą dłoń.
- Dawaj to – wyrwała mu ostrze.
   Jednym szybkim cięciem oswobodziła prawą dłoń. Jednym. Dwa kolejne cięcia i była wolna. Ruszyła do Menacne.
- Siodłaj konie! - rzuciła do chłopaka.
- C... Co?!
- Siodłaj konie – odparła przecinając liny wiążące ręce siostry.
- Nie umiem.
- Jebany panicz – rzuciła kąśliwie Menacne oswobadzając nogi otrzymanym od Menanti nożem.
- Nieważne, Menacne! Są osiodłane! Wszystkie trzy! - wrzasnęła dziewczyna kończąc się ubierać.
    Nim chłopak zdążył się o cokolwiek zapytać obie siedziały, w pełni ubrane i uzbrojone, na czarnych klaczach z białymi chrapkami.
- Na co czekasz? Wsiadaj na trzeciego! - krzyknęła Menanti.
- Nie umiem jeździć konno!
- Wracają! Zostaw go Menanti!
- Ani mi się śni! - odwrzasnęła podjeżdżając do niego kłusem.
    Złapała go za rękę i bez trudu wciągnęła na siodło. Przed siebie.
- Człowieku! Ty nic nie ważysz! - rzuciła do niego już w pełnym galopie, jadąc tuż za siostrą i obejmując go w pasie lewą ręką.
    Nic nie odparł. Usłyszeli tętent kopyt. Wielu. Rozpoczęła się obława. Obława na nich.
- Cholera. Tnemugra przysłał posiłki. Umiesz strzelać z kuszy? Łuku?
- Z... Z kuszy? Łuku? Gdzie ja jestem?
- W Taksarze! Ale czy to ważne? Kusza? Łuk?
- Z kuszy chyba się podobnie strzela do karabinu pneumatycznego. Jeśli chodzi chodzi o postawę...
- Czego? - przerwała mu. – Nieważne. Masz i strzelaj do nich. Wetknęła mu małą kuszę do rąk.
- Mam strzelać do... ludzi?!
- Nie. W drzewa. Dla ostrzeżenia. Oczywiście, że do ludzi. Nie. Nie do ludzi. To potwory!
- Kategorycznie odmawiam!
- To się trzymaj mocno!
    Puściła go. Wyrwała łuk z sajdaka. W pełnym galopie wypuściła trzy strzały jedna po drugiej. Nie chybiła ani razu. Równie celnie szyła jej siostra. Ubiły koło dziesięciu. Szczęśliwym trafem rycerze Tnemugry nie byli tak dobrze wyszkoleni w władaniu broniami dystansowymi.
- Jest! Jest! Jest labirynt!
   A i owszem. Wjechały w naturalny labirynt ostańców, skał, jaskiń i grot wapiennych. Setki. Nie. Nie setki. Tysiące zakrętów, zakamarków, szczelin. Nie zajęło im już dużo czasu zgubienie żołdaków. One znały to miejsce jak własne kieszenie. Już nieraz uciekały tędy przed zakonem, jak i przed ludźmi króla. Zatrzymali się. Chwilę nasłuchiwały.
- Zgubiliśmy ich... - wyszeptała Menanti.
    Zsiadły. Chłopak siedział na koniu kurczowo trzymając lewą ręką siodło, prawą kuszę. Menanti złapała go w pasie i ściągnęła z konia. Wypuścił broń z ręki. Przeszedł kilka kroków. Oparł dłoń na skalnej ścianie i zwymiotował. Zwrócił wszystko. Zwrócił jajecznicę. Zwrócił mleko. Tak. To był on - student pierwszego roku geologii Uniwersytetu Jagiellońskiego...
*
    Siedział skulony przy ścianie jaskini. Obok niego leżał jego czarny plecak – miał go na sobie w chwili, gdy wciągnęła go kula. Starał się uspokoić ciskając na smartfonie wkurzonymi ptakami w zielone świnie. Był późny wieczór, a on nic nie chciał jeść. Nie po tym co widział. Nie z nimi. One zabiły ludzi. Na jego oczach. Z drugiej strony ten świat wyglądał na taki. Na taki, że każdy zabija. Albo... „Cholera” - pomyślał - „Świat fantazy. Pięknie. Co ja tu robię? I co z resztą? Żyją? A może ich to... To coś nie wessało? Znaczy Jaśka na pewno, ale cholera wie gdzie go wyrzuciło. Może w innym świecie? A reszta? Oby nie. Niech im się szczęści i żyją tam...”
- Może jednak coś zjesz?
    Nawet nie zauważył kiedy obok niego kucnęła. Popatrzył na nią. „A ty się, głupi mózgu, Dominiką zachwycałeś?” - pomyślał. Była niższa. Miała może 163-4cm wzrostu. Nie więcej. Jej kruczoczarne włosy spływały na ramiona. Niebieskie oczy... Piękna twarz. Ubrana była w skórzane, ciemnobrązowe spodnie. Górna część ubioru była zrobiona z jasnej skóry, miała wbudowane naramienniki, pozbawiona była rękawów. Na stopach miała lekkie buciki z czarnej skóry. W pasie ozdabiał ją pas tego samego materiału i tej samej barwy co spodnie. Za nim zatknięty nóż myśliwski. Teraz miała zdjęty z pleców sajdak z łukiem i strzałami, który nosiła przez dzień. „Menanti czy Menacne?” - pomyślał, nie mogąc rozpoznać, która to z bliźniaczek - ubiór miała taki sam jak siostra. Po chwili dopiero przypomniał sobie, że jedynie ta pierwsza nosi zatknięty za pas nóż.
- Hmm? - mruknięciem zastąpiła powtórzenie pytania.
    Było w niej coś czemu nie mógł odmówić.
- Zgoda – wybełkotał.
    Podeszli do ogniska. Menacne rzuciła ciekawe spojrzenie w jego stronę. Kucnął wyciągając zziębnięte dłonie w stronę płomieni. Nikt się nie odezwał. Menanti odgrzebała z popiołu dorodną pyrkę i podała mu ją.
- Słuchaj... – rzekła niepewnie.
    Spojrzał na nią po chwili, trzymając wciąż nietkniętego ziemniaka nabitego na patyk.
- Jak... Jestem Menanti, to moja siostra, Menacne, a ty? - kontynuowała.
   Wiedział jak się nazywają. Wielokrotnie zwracały się do siebie tymi imionami w jego obecności.
- Ech... A czy to ważne – odparł i urwał.
    Spojrzał na ogień.
- Dla przyjaciół... Zresztą nieważne... – dorzucił po chwili.
*
    Jechali milcząc. Początkowo Menacne próbowała rozpocząć rozmowę, ale szatyn, siedzący w siodle za Menanti był mrukliwy. Wyraźnie był czymś dobity i widziały to. Nie wiedziały jak mogą pomóc. Jechali więc w ciszy. Pięli się w górę zbocza. Już dawno minęli pas kosodrzewin. Zmierzali ku przełęczy. Nagle klacz Menanti niespokojnie zachwiała się. Poślizgnęła się.
- Musimy zsiąść – powiedziała dziewczyna do niego zwinnie zeskakując z siodła.
- Dokąd my w ogóle jedziemy? I skąd? - zapytał szatyn powoli zgramoliwując się z wierzchowca.
- Jeszcze jesteśmy w Taksarze. Właściwie to w dawnym Taksarze. Teraz i te tereny zajmuje Imperium Janudzkie. Wiesz. Po wojnie.
- Jakiej wojnie?
- Skąd ty się urwałeś? – rzekła Menacne zeskakując z klaczy tuż obok niego. – Nie słyszałeś o wojnie państw sprzymierzonych przeciw Imperium? O bitwie na Wilczej Polanie?
- Nie. Powiedzmy... Że pochodzę z daleka.
- Czyli? - zapytała Menanti.
- Z zupełnie innego świata. Lepiej rozwiniętego.
- Jesteś czarnoksiężnikiem? - wypaliła Menacne.
- Nie. Magia nie istnieje. Niezależnie od tego co wam wmawiali tu, w waszym świecie.
- To jak się tu znalazłeś? Jak w „waszym świecie” - odparła z przekąsem Menacne – nazywacie pojawienie się znikąd człowieka?
- To jest... Nigdy się z czymś takim wcześniej nie spotkałem. To... Było takie nowe doświadczenie... Nie wiem co to było. Ale na pewno jakoś da się to wyjaśnić naukowo.
- Mówisz zupełnie jakbyś wierzył propagandzie Imperium.
- Mówiłaś, że wieszają za czarnoksięstwo. Jak więc mogą mieć taką propagandę?
- O! - odparła Menacne. – To akurat jeden z wielu paradoksów propagandy Imperium. Z jednej strony przeczą istnieniu magii, z drugiej mają własnych czarodziei.
- Magia nie istnieje.
- Stuknij się w ten głupi czerep i zastanów co mówisz.
- Menacne i ty. Proszę was. Dajcie spokój. Lepiej spójrzcie. Jesteśmy już na przełęczy. Ty jesteś z innego świata, jak sam powiedziałeś. Spójrz. Na prawo – wskazała dłonią na ośnieżony szczyt – masz Galgora, a na lewo ciut wyższego Kiszela. A przed sobą Płaskowyż Pokoju.
    Powiódł wzrokiem za wskazywanymi elementami krajobrazu. Szczyty malowniczo piętrzyły się ponad przełęczą. Za to na widok płaskowyżu zrobiło mu się niedobrze. „Płaskowyż pokoju” - pomyślał - „To jakaś kpina.”. Otoczył wzrokiem pobojowisko. Bielące ludzkie i końskie kości widoczne były wszędzie. Daleko na skraju płaskowyżu pasły się na skąpej trawie dzikie konie.
- Płaskowyż Pokoju jest obecnie ziemią niczyją. Daleko przed wojną powstał taki układ. Jeszcze między starymi państwami. To wina upiora – Menanti ściszyła głos – Strażnika tego miejsca. Zresztą niedługo go poznasz. Podczas wojny z Imperium nie uszanowano woli Strażnika. Stoczono tu bitwę. Wygrało Imperium. Jednak upiór pozwolił odejść żywym jedynie dwóm trubadurom i dziwce, podróżującym za wojskiem. Im kazał napisać ballady o tym co się tu wydarzyło. Na przestrogę. Ona, Anyzria, ponoć zabawiała go cały tydzień. Obaj poeci, jeden z Imperium, drugi z Glower, są co do tego zgodni, choć ich ballady mocno się różnią. Teraz, choć już nie pierwszej świeżości w swym zawodzie, jest najdroższą prostytutką w całym znanym dotąd świecie.
- U... Upiór?...
- Spokojnie. Nie jest zły, dopóki z nim nie zadrzesz.
- Ech... Ale Menacne... On przecież nawet w magię nie wierzy. A co dopiero w upiory. Oho. O to jego budka.
 - Kto śmie zakłócać mi spokój? Czego chcecie śmiertelnicy?
    Z budki, przez zamknięte drzwi wyłonił się zielonkawo-przeźroczysty upiór. szatynowi zachwiały się lekko nogi. E! Nie bój ta się mnie. Ja tylko taką wstępówkę walnąłem” – zadudnił telepatycznie w głowie chłopaka - „Nie rób obciachu nam, facetom, przy lasencjach. Wstyd. Patrz, one się nie boją”. Uspokoił się momentalnie.
- Chcemy przejść. Tnemugra nas dołapał, teraz jak już poczuł smak zwycięstwa to nam nie daruje. Musimy uchodzić z Taksaru. I my...
    „Kim jest ten Tnemugra?” - pomyślał student.
    „Skąd ty się wziąłeś? Tnemugra nie znasz...” - pomyślał upiór.
    „Ja? Z innego świata. A i nie wiem kto to ten Tnemugra”.
   „Słyszysz moje myśli?!” - upiór już definitywnie przestał słuchać wywodu jednej z bliźniaczek.
    „To ty mi ich nie przekazujesz telepatycznie?”
    „Tele... Co? Co to jest? A. Nieważne. Nie. Nikt nie słyszy moich myśli”.
    „A ty? Słyszysz myśli wszystkich?”
    „Czasami niektórzy magowie nie dają ich czytać. Wtedy, w najlepszym przypadku, ich nie przepuszczam” - uśmiechnął się paskudnie.
    „Rozumiem...” - odwzajemnił wredny uśmiech.
- Co oni się tak szczerzą, Menanti?
- Nie wiem – odparła.
    Nie zwrócili uwagi na wymianę zdań dziewczyn.
    „A starcza ci tu wszystkiego? Bo wydaje mi się, że strasznie się musisz tak sam nudzić tutaj. Co? Jak ty to sobie układasz wszystko?”
    „A gdzie tam! Nudzić? Pić co mam, bo czasem, jak jaki pijany idzie, to i myto w tej postaci od niego wezmę i tak się nie przyzna nikomu. W chatce obok budki mam kilka doniczek. No wiesz... Marichuanen uprawiam. Czasem przychodzą tu jakieś dziwki, chcą dorównać Anyzrji w rozpuście. I tak nikt im nie wierzy potem i ich ceny zamiast rosnąć – spadają. No. A wracając... Ubytki w humidorze uzupełniam stale co trzymiesięczną dostawą cygar z dalekiej północy. Taki znajomy dostawca. Pieniędzy nie mam, ale zawsze trochę mojego wina dostanie na handel w zamian. A drogie to to jest! Tylko ja mam ostatnie pędy górskiej winorośli. Ha! Chcesz skosztować?”
- Jasne – wyrwało mu się na głos.
- Co, „jasne”? - siostry rzekły razem patrząc się na niego zdziwione.
- A to zapraszam, zapraszam. Panie też chcą skosztować trochę wina?
    Zamarły przerażone.
*
- Przepraszamy, ale musimy już iść.
- A gdzie iść! Mówiłyście, że uciekacie przed Tnemugrą. A po co uciekać dalej skoro tu jest bezpiecznie – zjawa wydała z siebie pijacki bełkot – i miło. Zresztą możemy sobie tu ułożyć życie. Jedna dla mnie, druga dla ciebie - zwrócił się do szatyna. - Albo obie na zmianę. A i jadła i picia stanie. Żyć, nie umierać! Zdrowie!
- Hey – powiedział student – A ty przypadkiem już nie umarłeś?
- I tak, i nie, panie... Ja tu jestem, ostatni z bitwy pod Fryllą. Ostatni z przeklętych. Inni już spłacili dług za dowódców, jeno ja nie. Ale ja nie chcę. Mnie się podoba tak jak jest. Hyp! Przepraszam. Hyp! Cholerna czkawka. No co ja to? Aha... Hyp! Aż cholera! Hyp! I, że się mnie nie da przestraszyć, cholera. Hyp! No na czorta moc! Hyp! Dobrze chociaż, że mnie to nie szkodzi. Hyp! Co tu tak stoicie? Hyp! Przecież chcieliście stąd wyjść? Hyp! Hyp! No już was tu nie ma! Hyp! Ja tu cierpię! Hyp!
- Już sobie idziemy, już. Spokojnie. Menanti weź naszego pijaczka. Idziemy. Bywaj, zjawo.
- A, hyp! Bywajcie! Hyp! Bywajcie!
    Wyszli.
- Pięknie. Jeszcze nam tylko, siostrzyczko, maga-pijaka brakowało!
- Ejże, hola, hola! Że to niby o mnie? Ja i pijak? Ja i mag? Coś ci się Menacne pokiębasiło. I to ostro. O proszę. Ja i pijak. Widzisz jak ładnie „jaskółkę” robię? I co? Może nietrzeźwy jestem? Co?
- No, już, już. Wykrzyczałeś się? Co? To bierz ten swój śmieszny worek na plecy i idziemy. Dalej konno nie da rady jechać. Za to czeka nas przeprawa przez drabinki i ściany wspinaczkowe.
- A co z końmi?
- Upiór zajmie się nimi jak resztą mu zostawionych. Przeżyją. Zajmuje się nimi z sercem, a i potem oddaje je podróżnym przychodzącym z Jusonu – odparła Menanti – ale co najwyżej po jednym dla jednego przybysza.
- Jusonu?
- Tak. Jusonu. Bo widzisz. Tam na skraju tego płaskowyżu jest urwisko. To granica między tą Ziemią Niczyją, a Jusonem. Tam będzie pierwsza drabinka. Najwyższa.
- Dobra, Menanti. A teraz musisz jeszcze wyjaśnić mi parę spraw. Po pierwsze. Kto to jest ten Tnemugra?
- Vidame klasztoru.
- Vidame? Czyli?
- Świecki zarządca ziem Klasztoru Płonącej Nadziei. Oczywiście tylko części ziem, klasztor jest rozległy.
- I... I co wy mu zrobiłyście, że tak was gnębi?
- Jemu? - wtrąciła się Menacne. – Jeszcze nic. On jest pachołkiem Imperium. A, że działamy zdecydowanie przeciwko Imperium, to i on nas ściga. Zresztą tak jak resztę buntowników. O ile można nas było, przynajmniej początkowo, tak nazywać. Musiałyśmy łamać prawa, kłusować na przykład, by przetrwać. Wychowywałyśmy się same. Głównie w lasach, unikając osiedli opanowanych i grabionych przez Imperium. Ale ostatnio zostałyśmy chyba ostatnie. Innych buntowników wyrżnięto lub złapano i powieszono. Gdybyś się nie pojawił, to i nasz los byłby podobny.
- No, ok. Ale nie mogłyście wyjechać wcześniej? Nie byłoby bezpieczniej?
- Ba. Próbowałyśmy. Dobrze obstawili swoje granice. Teraz zdecydowanie spróbowałyśmy się przebić i wpadłyśmy. Jak sam widziałeś.
- Dobra, ok. A mam jeszcze takie pytanie Menanti...
- Ej, ty, już przerwij te pytania. Mamy tą pierwszą drabinkę.
    Chłopak ruszył pierwszy. Drabinka była ostatnią częścią Ziemi Niczyjej, włości zjawy.

niedziela, 7 września 2014

"Czternaście fibul" - R.1: Czas na porządek

CZAS NA PORZADEK
- My w sprawie tego zlecenia... - niski, gruby, rudy, piegowaty chłopak rzekł nieśmiale kładąc na biurku dyrektora piątkową gazetę.
- Hmm... - zmyślił się siedzący jegomość w średnim wieku z tęgim brzuchem piwnym mierząc przenikliwie wszystkich młodzików po kolei – A macie jakieś doświadczenie?
- W sprzątaniu? - odparł szczupły szatyn z ironicznym tonem.
- Jeszcze raz tak któryś się odezwie, a wylecicie stąd – odparł ostro dyrektor mierząc palcem wskazującym w szatyna – No, ale dobra... Zobaczymy. Podania są? Nie... Nie... Co wy mi tu dajecie? Co to ma być? Jedno podanie? Jedno na czterech? Żarty sobie robicie? Co tu pisze...
- Jest napisane – mruknął pod nosem krótko przystrzyżony blondyn.
- Co?! - ryknął dyrektor po pobieżnym przejechaniu wzrokiem po „podaniu” - Co to ma być? Nie dość, że jedno imię jest kretyńskie, to jeszcze przychodzicie tu jako firma. Won stąd! Won powiedziałem! Gówniarze zasmarkane! Podanie piszą! Ile wy macie w ogóle lat, smarkacze co? I co chcieliście zmajstrować? Myśleliście, że co? Podacie fałszywe dane, zwiniecie coś, nabroicie i słuch o was zaginie? Jako firma się podają... Won!
- Niech się pan uspokoi, panie starszy – spokojnie rzekł blondyn – firmę mamy zarejestrowaną, uczciwie w państwie żyjemy, sprzątamy pokoje, mieszkania, garaże ogrody. Raz nawet podjęliśmy się wypucowania pokoju w akademiku. Nigdy więcej. Z tego żyjemy i opłacamy studia. Trochę odkładamy na sprzęt... Ale to nic ważnego. Ważne jest to, że zarówno mamy prawo pisać podanie jako firma, jak i to, że nie fałszujemy danych. To, że mamy imiona, jakie mamy to nie nasza wina, a naszych rodziców, tudzież pewnych instytucji. Więc jak proszę...
- Dowody!! - ryknął porządnie czerwony na twarzy dyrektor.
   Nie musiał długo czekać. Na biurku znalazły się dwa dowody osobiste, legitymacja studencka i prawo jazdy.
- Niebywałe, niebywałe... - zamruczał dyrektor – ale was rodzice musieli niektórych kochać. Który to Kain Adamowy?  
   Rudy nieznacznie skinął głową. Nie był zadowolony.
- Nie dość, że rudy, mały, piegowaty, zapryszczony i gruby, to jeszcze pewnie Żyd...
- Ej, hola, hola, panie starszy – blondyn się ozwał – tak nie wolno!
- A co mi zrobicie? Jesteście tylko czwórką studencików... Nie możecie nic. Lepiej mi powiedzcie, czyje to prawo jaz... - dyrektor sprawiał wrażenie dość rozbawionego, złość minęła tak szybko jak się pojawiła.
- Moje – rzucił przez zęby szatyn, nie dając dokończyć.
- A... Grzegorz Brzęczyszczykiewicz? Który był tak zafascynowany tym łamańcem językowym, że zmienił sobie nazwisko i imię? Co?
- Da pan już spokój? Zarówno ja, jak i Kain dostaliśmy imiona i nazwiska od władz sierocińca... - blondyn warknął poirytowany.
- Bardzo, jak widzę, dowcipnych władz – odparł bez cienia skruchy grubszy pan opierając się o blat biurka łokciami i łącząc opuszki palców rąk ze sobą – A ty pewnie jesteś Jan Kowalski?
   Zapytany czarnowłosy stojący nieco z boku nie odparł. Jego długie, bujne, falowane włosy zakrywały twarz. Sprawiał wrażenie jakby spał. Jego ramoneska nie była pierwszej czystości, podobnie jak koszulka z nadrukiem „Motorhead” i podniszczone glany. Jedynie czarne jeansy dawały oznaki niedawnej styczności z proszkiem do prania i wodą. Za to żelazka chyba nigdy nie widziały. Prawda, że od kolan w górę zdołały się już samoczynnie wyprasować, ale dół pozostawiał wiele do życzenia. Reszta, choć niewątpliwie lepiej dbająca o czystość, była ubrana w tym samym stylu. Wszyscy mieli ramoneski, takie same spodnie i buty. Koszulki różniły się jedynie zespołami. Grzegorz miał nadruk grupy „Pink Floyd” z motywem przedstawiającym logo zespołu, poniżej wizerunki twarzy wykonawców i powyżej nazwy bandy. Kain ubrał koszulkę z nadrukiem przedstawiającym okładkę pierwszej płyty grupy „Iron Maiden”. Zarówno on, jak i Jan mięli na sobie plecaki – kostki. Ostatniego przyozdabiał t-shirt z napisem „Black Sabbath” i umieszczonym pod nim motywem liczby 13 z okładki najnowszej płyty tego zespołu.
- Czyli jak? - dyrektora wyrwało z zamyślenia pytanie krótko przyciętego blondyna – dojdziemy w końcu do porozumienia?
- Podsumujmy... Szczeniaki szukają pracy... Jakoby mają doświadczenie w tym zawodzie... Odpowiada wam piątka za godzinę? Jak nie to won.
- Nie... A co pan powie na 8? - ozwał się blondyn.
- Osiem za durne sprzątanie? Nie, nie. Pięć i pół. I ani grosza więcej.
- Pięć i pół to cholernie mało – odparł szatyn – za mniej niż 8 nie pracujemy.
- 8? Czy wyście zwariowali?! Zrobimy inaczej. Dam wam 150 na łebka za zrobione. Im szybciej się uwiniecie tym lepiej wyjdzie i dla mnie, i dla was. Co wy na to?
- Najpierw musimy ocenić stan i obszar do posprzątania. To jak pokaże nam pan? - zapytał chłopak w koszulce z „Pink Floyd”.
- Ja nie. Zejdźcie na dół do sekretariatu. Tam powinien być ktoś, kto was zaprowadzi.
*
- Kurde, nie wiem czy nie powinniśmy odwrócić się na pięcie i poszukać gdzie indziej. Po takim powitaniu... - ozwał się szatyn.
- Nie. Wiesz, że nie możemy. Potrzebny nam każdy grosz. Kain potrzebuje trochę tych swoich systemowych pierdół. Jaśkowi poszedł wzmacniacz do elektryka... A jeszcze musimy wystawić kilka ogłoszeń, że poszukujemy perkusisty i basisty. A mnie by się przydała nowa harmonijka. A wiesz, że ostatnio ze zleceniami cienko. Najbliższą okolicę już wyczyściliśmy...
- Dosłownie i w przenośni – wtrącił Kain.
- Może i masz rację, Grzesiek... Stop! To były te drzwi.
- Masz rację, masz rację.
   Powoli uchylili drzwi.
- Proszę! Proszę! Niech panowie wchodzą! - usłyszeli natychmiast – Panowie w jakiej sprawie?
    Stanęli wszyscy w niewielkim pomieszczeniu umeblowanym w najprostsze meble z Ikei. Za ciągiem biurek siedziała pulchna pani, uśmiechnięta, o blond włosach spiętych z tyłu głowy w koka.
- My... Nas przysyła dyrektor... - odparł Grześ.
- Który? - uprzejmie zapytała sekretarka. Dopiero w tej chwili zdali sobie sprawę, że żaden z nich nie zapytał się o godność szanownego pana, któremu złożyli wizytę.
- Ten z pokoju 115... - odparł po chwili młodzieniec w koszulce z "Black Sabbath".
- A! Pan Brzęczyk. To panowie w sprawie pracy jak rozumiem? Szkoda, że nie poszli panowie do pokoju 129... Ominęła by panów ta... Hmm... Grzeczna rozmowa. 
   Grześ i szatyn wymienili spojrzenia uśmiechając się nieznacznie. Kain w tym czasie smętnie pokiwał na potwierdzenie głową. 
- A więc podjęliście się panowie pracy jak rozumiem? W czym mogę pomóc?
- Czy podejmiemy – ozwał się Grzegorz – to się dopiero okaże. Chcemy najpierw obejrzeć miejsce pracy. Tylko nie wiemy gdzie to jest... Pan Brzęczyk przysłał nas tutaj...
- A. No tak. Jak zawsze on ma lepsze rzeczy do roboty. Dobrze przynajmniej, że nie jestem jego osobistą sekretarką. No ale nic. Dominika was zaprowadzi. Dominika! No gdzie ona poszła znowu... Dominika! Panowie pozwolą, że wrócę za chwilę...
   Wyszła na zaplecze. Po chwili wróciła.
- Przepraszam panów – rzekła – ale Dominika gdzieś wyszła. Znaczy nie gdzieś. Jest na drugim piętrze, pokój 202. To centralnie nad nami. Powinni panowie trafić. Chwila, panowie, chwila. Proszę. Oto klucz do... Miejsca waszej pracy... Ale na razie niech panowie idą do 202. Dominika was zaprowadzi dalej.
*
- 202. To tu. Pukaj Kain.
   Rudy chłopak posłusznie zapukał. Cisza. Spróbował ponownie. Mocniej. Cisza. Rozeźlony kopnął w drzwi. Cisza. Grzegorz podszedł i nacisnął klamkę. Otwarte. Uderzyła w nich seria fal dźwiękowych. Fal dźwiękowych wywołanych perkusją. Grająca długowłosa dziewczyna siedziała tyłem do wejścia. Nie słyszała jak weszli. Nie wślizgnęli się bezszelestnie. Odgłosy instrumentu zagłuszyły ich kroki. Szatyn zamknął za sobą drzwi. Po chwili Grześ pokazał na nią palcem wskazującym, a następnie dał znać uniesionym kciukiem do góry, że podoba mu się gra. Fan "Black Sabbath" przytaknął kiwnięciem głowy. Jan zaczął bezwiednie podrygiwać w rytm muzyki. Kilka minut później dziewczyna przerwała grę. Coś mruknęła pod nosem odkładając pałeczki na bęben. Zaczęła majstrować przy talerzach. Grześ chrząknął. Poderwała się z zydla i odwróciła się gwałtownie zaskoczona. Była ładna... Nie. Nie ładna. Ładna to za mało powiedziane. Miała ładny, nieduży nosek, jędrny, duży - ale nie przesadzony – biust, długie nogi, naprawdę długie. Była szczupła. Nie chuda. Szczupła. Jej zaczesana na lewo grzywka lekko przysłaniała oko. Miała ładne, dość pełne usta. I błękitne oczy. Przyodziana była w szarą koszulkę bez ramiączek i niebieskie, jeansowe szorty. Na stopach miała czarno-białe trampki, ale niedaleko leżały sandałki na niewielkim obcasiku. Widocznie niepraktyczne podczas gry na perkusji.
- Dominika? - zapytał Grześ dostrzegając pytająco-oburzone spojrzenie.
- Tak, to ja.
   Zapadła chwila ciszy.
- Pukaliśmy, nie słyszałaś, to weszliśmy... - zaczął szatyn.
- No i? Streszczać się, bo chcę grać dalej...
- No niestety, ale raczej musisz sobie to odpuścić. Jestem Grzegorz. To jest Kain – powiedział wskazując na towarzysza otwartą dłonią – a ten z tyłu to Jasiek. Masz nam ponoć pokazać gdzie mamy pracować...
- A skąd mam to wiedzieć? No dobra... Co macie robić?
- Posprzątać – odparł Grzegorz.
- Ale to jutro przecież. Sama pisałam w ogłoszeniu, że to jutro. -Wiemy, wiemy – blondyn pogładził się po krótkich włosach – ale my nie zamierzamy dać się wykołować. Najpierw chcemy zobaczyć salę, a potem wrócimy do Brzęczyka i ustalimy z nim stawkę.
- No to chodźcie - odparła zakładając jasnobrązowe sandałki.
   Wyszli z budynku tylnym wyjściem, tym z napisem:
TYLKO DLA PERSONELU NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY
   Przeszli kilkadziesiąt metrów. Znów drzwi, ten sam napis. Weszli. Korytarz Trzecie drzwi na prawo. Salka nieduża. Całą zakurzona. Trochę smaru na podłodze.
- Hmm... Nie wygląda strasznie... Te dwieście na łebka nie wydają się jakieś straszne.
- Nie byłbym taki pewien, Grzesiu. To na podłodze nie wygląda za ładnie. Co to jest?
- Nie wiem dokładnie... Eee... Kolego...
- Kain, jestem Kain.
- Tak. Kain. Więc nie wiem dokładnie. Wiem jedynie, że toksyczne, ale nie wydziela oparów, póki się nie pali.
- Paskudztwo. Ale da się zmyć. A tu?
- Szatyn dotknął białej, przybrudzonej płachty.
- Nie dotykaj! Nie wolno. To jakiś ważny eksperyment. Ojciec nie chciał mi powiedzieć co to jest. Ale mówił, że jest to zbyt niebezpieczne. Ale dopóki jest płachta z diamentową powłoką w środku, to nic nam nie grozi.
- Kim jest twój ojciec?
- Właścicielem tego wszystkiego. To on prowadzi tu badania. Może nie osobiście, ale po każdym odkryciu to jego nazwisko ląduje na samym początku.
- Ech... Niektórzy to mają szczęście w życiu... Chciałbym mieć takiego ojca...
- Ależ nie chciałbyś, Kain, uwierz mi. Szczerze mówiąc to wolałabym mieć ojca, który miał by dla mnie trochę czasu. A nie widział we mnie tylko przyszłego bogatego naukowca, poświęcającego swój czas na naukę, a w wolnych chwilach jeżdżącego konno lub grającego na pianinie... - skrzywiła się z niesmakiem.
- Ejże, hola, hola! Ja gram na pianinie!
- Klasykę? - zapytała z przekąsem.
- Już nie, co nie znaczy, że klasyka jest w porządku.
- A co grasz?
- Ja? Właśnie wraz z Grzesiem i Jaśkiem zakładamy kapelę rockowo-heavymetalową. Kain będzie naszym oświetleniowcem i menadżerem. I w ogóle ziomkiem od sprzętu.
- Wow! A nie znalazło by się miejsce dla perkusistki?
   Spojrzeli po sobie. Nawet Jan drgnął. Szatyn i Grzegorz uśmiechnęli się znacząco do siebie.
- Pewnie, właśnie nam brakuje bębniarza – uśmiechnął się do niej.
- To super! - ucieszyła się – tylko...
- Perku... Sistka... Paradum tss...
- Oho. Chyba mu mija. Kain, podaj latarkę.
- Proszę, Grzesiu.
   Brzęczyszczykiewicz, odebrawszy przedmiot od Kaina, odgarnął włosy Jaśkowi. Poświecił mu latarką prosto w źrenicę. Ta gwałtownie się zmniejszyła. Poświecił w drugą. Efekt podobny.
- Co mu jest? - zapytała.
- Nic, nażarł się jakiegoś barbituranu, nie wiem dokładnie jakiego, tylko on bierze. No. Kain i ja czasami palimy maryśkę, ale to rzadko. Tylko on - odparł wskazując na szatyna kciukiem - nie bo nie, bo on nie będzie. Ech.
- Oho. Zapowiadają się fajne wakacje w zespole.
- Ta. Wakacje. Sesja, nie wakacje.
- No tak, no tak. Przepraszam, nie wiedziałam, że jesteście na studiach. Na którym roku?
- Pierwszym. Ja jestem na etnologii, na UJ, Kain na Informatyce Stosowanej, na AGH, na wydziale „elektrotechniki, automatyki, informatyki i inżynierii biomedycznej”, on - szturchając szatyna łokciem - jest na geologii na UJ, a Janko na malarstwie na ASP... A ty pewnie klasa maturalna, skoro już ci wakacje w głowie... - uśmiechnął się.
- Dokładnie...
- Już za miesiąc matura, już za rok matura... - zaintonował piosenkę Grzegorz pod nosem.
- Bardzo zabawne... - rzuciła z przekąsem – to co bierzecie tę robotę?
- Tak, może być... - odparł Grześ.
- Hmm... To idźcie do Brzęczyka, załatwcie to zanim ktoś was ubiegnie. Ja jutro też przychodzę. I tak miałam pomóc pracownikom i ich przypilnować. Weźcie jutro instrumenty. Po robocie możemy trochę pograć – puściła im oczko.
*
    Promienie słońca przeniknęły przez okno dachowe. Student geologii powoli otworzył prawe oko. Miał ochotę przewrócić się na bok, odgradzając się od uciążliwego światła i zdrzemnąć się jeszcze choć kilka minut. Już, już miał to zrobić, gdy dał znać o sobie budzik - „Highway To Hell” nie dawało spać. Szatyn stłamsił przekleństwo pod nosem i wygramolił się z łóżka. Podszedł do biurka. Wyłączył muzykę dobiegającą z smartphone'a. Wyjął z szafy koszulkę z nadrukiem grupy „Led Zeppelin”, czarne jeansy i bieliznę. Zaspany poczłapał do łazienki. Tak. Zimny prysznic był tym czego potrzebował. Wróciwszy do pokoju uchylił okno. Stwierdził, że jest dość chłodno, pomimo że był maj. Toteż zarzucił na siebie popielatą koszulę sztruksową. Zostawił ją rozpiętą. Zszedł na parter. W kuchni szybko przyrządził sobie jajecznicę i zagrzał kubek mleka. Zadowolony z pożywnego śniadania czmychnął znów do łazienki. Umywszy zęby doprowadził bujną, sięgającą do ramion czuprynę do ładu. Wrócił do pokoju. Zamknął okno. Zarzucił na ramię torbę z keyboardem, na drugie zaś czarny plecak z kilkoma drobiazgami. Zszedł na dół. Odział się w ramoneskę, zawiązał porządnie glany. Powtórnie zarzucił na ramiona plecak i torbę. Wyszedł, zamknąwszy za sobą drzwi na klucz.
*
    Kain właśnie wyszedł z łazienki. Grzegorz i Jan czekali już na niego przy wyjściu z mieszkania. Gadatliwość i mocno zwężone źrenice Kowalskiego bezsprzecznie ujawniały podaną dożylnie heroinę. Kowalski miał na sobie tą samą koszulkę co dnia poprzedniego. Zresztą, sądząc po zapachu, bielizny też nie zmienił, a swoje ostatnie wizyty w toalecie ograniczył do załatwienia potrzeb fizjologicznych. Grzegorz wdział tym razem t-shirt z nadrukiem zespołu „Yes”. Jednak tego Kain nie mógł wiedzieć, gdyż Grześ szczelnie zasunął ramoneskę. Adamowy wdział koszulkę z logiem grupy „Metallica”, na którą ubrał bluzę z nadrukiem zespołu „Iron Maiden”, z motywem z płyty „Life After Death”.
- No. Nareszcie. Co ty tam tak długo robiłeś? - zapytał Grzegorz.
- Srałem – odparł szeroko szczerząc zęby Kain.
    Porwali sprzęt i plecaki – kostki. Ruszyli dziarskim krokiem w stronę przystanku.
*
    „Ciekawe, czy chłopaki już są...” - myślał szatyn - „Albo Dominika... Ech... Dominika... Dobra, nie, nie myśl tak debilu, dopiero ją poznałeś. No ale trzeba przyznać – ładna jest. Ru... Mózgu! Naprawdę? Daj spokój. Ech. Zresztą nieważne. Dobra. Teraz w prawo... Ciekawe czy już są. Umówiliśmy się przed tą halą, gdzie mamy sprzątać. Dobra. O! Wewnętrzny płot... Nieupoważnionym wstęp wzbroniony... Hmm... Ale walić to. Chyba jestem upoważniony, skoro mam tam pracować? Co nie? Zresztą jest uchylone. Dobra. Idę. O jest Dominika. Nikogo innego? Hmm...”
- Cześć!
    Obróciła się.
- Cześć – odparła z uśmiechem – gdzie reszta?
- Ech. Oni mieszkają razem, ale ja z nimi nie. Umówiliśmy się tutaj. Zarówno z tobą jak i między sobą. Zaraz powinni być.
    Miała na sobie czarną koszulkę, szare jeansy i rozpięty letni płaszczyk w odcieniu platynowym. Na stopach miała te same trampki co dnia poprzedniego. Jej jasne włosy sięgały talii. Była dość wysoka. Miała około 170, czy nawet 172cm. wzrostu. Student geologii miał niecały metr osiemdziesiąt, więc kolosalnej różnicy między nimi nie było. Była wyższa od Kaina. Ten bowiem wolał się nie przyznawać do swoich 166cm. wzrostu. Jasiek był wzrostu szatyna, zaś Grzegorz był wyższy. Jego metr osiemdziesiąt siedem był już dobrym wynikiem, a przy kilku centymetrowej podeszwie glanów był już naprawdę wysoki.
- Hey! Ziemia do ciebie!
- Sorki, zamyśliłem się. Przepraszam, coś mówiłaś?
- Tak – zrobiła dzióbek w grymasie i zmarszczyła lekko nos – pytałam skąd jadą.
- Oni? Mieszkają gdzieś w okolicach AGH. Nie wiem gdzie dokładnie. Nie byłem tam jeszcze. Znaczy...
- Tak?
- Nieważne – lekko uśmiechnął się do wspomnień.
- O! A co to kryjemy przed członkiem zespołu?
- No... Tego... W sumie to nie wiem, a właściwie nie pamiętam – pogładził się zakłopotany po podbródku.
- Nie pamiętasz? - uśmiechnęła się szczerze.
    „Jak ona ładnie się uśmiecha” - przemknęło przez myśl szatynowi.
- Ech. No niech ci będzie. Powiem ci. To było tak... W sumie to nie wiem dokładnie. Pamiętam, że po zakupieniu Krupniczka wsiadłem do dwudziestki... No tramwaju numer 20. Miałem wysiąść na pętli. I ponoć wysiadłem. Bo ja już nic nie pamiętam. Taki zanik pamięci z cofką. A to co znam z opowiadań, to... Ech... Szkoda gadać. Ponoć u nich na imprezie trochę przegiąłem. W sumie szczegółom nie wierzę. Na pewno to co wiem jest wyolbrzymioną wersją. Dlatego pominę to... Jedno jest pewne. Że w listopadzie wybiegłem z ich mieszkania w samych slipkach, dobiegłem aż do Wisły, którą... przepłynąłem... Opowiadał mi o tym około tydzień później (jak spacerowałem nad Wisłą), jakiś rybak... W sumie menel z kijem i kawałkiem sznurka... Więc ponoć przepłynąłem Wisłę tam i z powrotem... Obudziłem się nieźle zziębnięty, w sumie to siny, przytulony do smoka. Znaczy tej rzeźby. W sumie to dobrze, że było zimno. Niby porządnie to odchorowałem, ale nadranny chłód wybudził mnie na tyle wcześnie, że nie zdążyłem zostać gwiazdą brukowców.
    Stała z otwartymi ustami. Jakby czekała na coś więcej. Więcej nie było.
*
- Dobra. To jesteśmy wszyscy. Teraz jak zawsze. Kain. Zajmiesz się tamtymi tłustymi plamami. Ty ze mną zetrzesz kurze. A ty, Jasiek...
    Drzwi się uchyliły. Stanęła w nich Dominika.
- O już jesteś? Jak tam? W porządku? Działa wszystko?
- Tak, tak. Podpięłam wszystko. Nawet nastroiłam. Wszystko działa. Już zaczęliście?
- Jeszcze nie. Dopiero dzielimy się pracą. Na czym to ja stanąłem? Kain... Ja, On... A tak. Jasiek. Zetrzesz tą plamę. Tylko w rękawiczkach. To może być toksyczne... Eee... Janko? Słyszysz mnie? Jasiek! Dobrze się czujesz?
- Jest... Ok... - odparł powoli – trochę kręci mi się w głowie, ale zraz mi minie...
Na „potwierdzenie” swych słów zatoczył się i runął na, przytwierdzony do ściany i zajmujący całą jej powierzchnię, panel z mnóstwem przycisków.
- Tylko nie komputer! - pisnęła Dominika – tylko nie panel sterowania!
Chciała podbiec do Kowalskiego. Nie zdążyła. Wciśnięcie przycisków zadziałało natychmiastowo. Pod ich wpływem, prócz wywalenia korka odpowiedzialnego za oświetlenie, opadła płachta z diamentową powłoką. Nie. Nie opadła.. Wsunęła się do podłogi. Ich oczom ukazała się wielka, kula światła. Nikt nie zdążył wiele pomyśleć. Kula natychmiast zaczęła wszystko wciągać do swego wnętrza, poczynając od nieprzytwierdzonych obiektów, w tym i Jana.
    „Złapać się czegoś. Szybko! Złapać!” - strzela do łba szatynowi panicznie. Fotel. Ciężki fotel. Błąd. Kurczowo uczepiony mebla ląduje. w środku kuli. Równocześnie Grześ łapie lampki przytwierdzonej do panelu. Trzask. Huk. Łamie się.
- Kurwaaaaaaaa!!! - zadarł się mknąc w powietrzu.
    Kain walczy chwilę dłużej – póki nie urywa się klamka drzwi ujęta jego lewą dłonią. Prawą zdołał złapać Dominikę za prawy nadgarstek. Ta piszcząc wrzyna mu paznokcie w żyłę.
    Nicość. Cień. Chwila. Moment. Duszność.