środa, 30 grudnia 2015

„Czternaście fibul” – R.10: Amazonki


Amazonki
    Starł się stąpać cicho, bezszelestnie. Nie do końca mu to wychodziło. W lewej ręce dzierżył łuk, w prawej dłoni kurczowo ściskał strzałę.
    Mamrotał co jakiś czas pod nosem jakiś wulgaryzm, przeklinając swoją nierozważną decyzję sprzed kilku godzin – obudziwszy się, co mu się nigdy nie zdarzało – o świcie postanowił przygotować dla towarzyszących mu dziewczyn posiłek. Jako, że wdzięczny był im za to, że dlań od kilku tygodni polowały, gotowały, etc. chciał przygotować coś innego niż spożywane przez nich od kilku tygodni pieczone mięso gryzoni z suchym chlebem, zdobytym jeszcze przed przebyciem przełęczy. Wyruszył więc na poranny spacer, aby nazbierać borówek i innych darów lasu. Przezornie wykradł jednej z towarzyszek łuk i kilka strzał, które wetknął sobie za pas. Ubrany w glany, jeansy i koszulkę z Led Zeppelin ruszył w drogę.
    Niespełna godzinę później zadowolony z siebie wracał z plecakiem i arafatką mocno wypchanymi jedzeniem. Wtedy właśnie usłyszał znajome mu brzęczenie.
    „Pszczoły” - przemknęło mu przez myśl.
   Dziarskim krokiem ruszył w kierunku odgłosu z zadowoleniem wspominając chwile spędzone z dziadkiem przy pasiekach. Nauczył się wówczas podbierać miód i znosić ból po, co prawda rzadkich, użądleniach. Kilka razy, podczas grzybobrania, dziadek uczył go trudniejszej techniki podkradania patoki z gniazd dzikich pszczół.
    Już po kilku minutach, na skraju niewielkiej polany ukazała się stara, dość mocno obrośnięta hubami sosna otoczona rojem brzęczących owadów. Na wysokości jakiś trzech metrów czernił się otwór dziupli.
    Szatyn zbliżył się do drzewa, rzucił na ziemię chustę i plecak. Wylał z bukłaka zabraną na drogę wodę. Naciął go, lekko powiększając otwór, tak by móc swobodnie napełnić do gęstą cieczą. Przytroczywszy go do pasa niezdarnie wspiął się na najniższą gałąź sosny. Z jeszcze większym mozołem przedostał się na następną, z której w miarę swobodnie mógł sięgać do dziupli. Powoli, starając się nie drażnić pasiastych owadów, włożył dłoń do otworu.
    Napełniwszy połówkę bukłaka zawiązał go i spokojnie wyrwał kilka żądeł z przedramienia i dłoni. Ostrożnie zsunął się z drzewa, odwrócił i... struchlał. Kilkadziesiąt metrów od niego, na polanie, trzy brązowe niedźwiadki baraszkowały między nogami potężnej niedźwiedzicy groźnie wpatrującej się w młodzieńca.
    Szatyn, nie spuszczając z niej wzroku, powoli pochylił się i podniósł arafatkę, którą przezornie przymocował do lewej szelki plecaka, który powoli wsunął na plecy. Obrócił się, by podnieść oparty o drzewo łuk. Właśnie to zadziałało na drapieżnika jak płachta na byka.
Usłyszawszy złowieszczy ryk i potężny odgłos rozpędzającej się niedźwiedzicy młodzieniec porwał broń i bez namysłu obróciwszy się na pięcie napiął cięciwę. Strzelił.
Przestrzelona łapa zwierzęcia sprawiła, że upadł. Na chwilę. Tyle szatynowi wystarczyło. Gnał przez las popędzany do granic swoich możliwości odgłosami zranionego, a zarazem rozjuszonego drapieżnika.
*
   Starł się stąpać cicho, bezszelestnie. Nie do końca mu to wychodziło. W lewej ręce dzierżył łuk, w prawej dłoni kurczowo ściskał strzałę.
   Od pewnego czasu było ciszej. Niedźwiedzi nie było słychać, ale wolał zachować czujność. Powoli stres mijał. Ciśnienie opadało, a serce powoli przestawało walić jak młot. Przystanął. Rozejrzał się. Otaczał go bukowy drzewostan. Słychać było świergot ptaków, niedaleko rozbrzmiewał śpiew słowika, gdzieś w głębi lasu rytmiczne serie uderzeń polującego dzięcioła.
    Podszedł do najbliższego drzewa. Rzucił broń i bagaż na ziemię i siadając zaczął wysysać resztki jadu z zaczynającego puchnąć przedramienia.
- Kurwa – syknął przez zęby.
    Od niechcenia pogładził się po głowie. Pomyślał o niedźwiedzicy. Było mu jej żal.
   Kurwa... Co ja narobiłem?” - myślał - „A jak ona zdechnie? Biedne zwierzę. A małe miśki? Szlag. Mam nadzieję, że się wyliże. W końcu to duże, silne bydle. Boże... Strzeliłem do zwierzęcia. Chciałem zabić miśka. Szlag...”
    Drgnął – rozmyślania przerwało mu dotknięcie w ramię. Poderwał się na równe nogi – serce znów załomotało.
    Powoli obrócił się. Stał przed nim dojrzały mężczyzna. Był półnagi i, choć dość wysoki, niezwykle szczupły i mizernie zbudowany. Z jego twarzy wyczytać można było cierpienie, ból, piętno trudów życia. Ciemne włosy pokrywały niewielką część łysiejącej głowy.
Szatyn chciał spojrzeć mu w oczy. Nie mógł. Głębokie, zakryte mrokiem oczodoły zionęły pustką, nicością.
    Młodzieniec spuścił wzrok, próbując odnaleźć dłoń, która go dotknęła. I tu się zawiódł. Żadne palce nie mogły go nawet musnąć. Dwa, brzydko zagojone, kikuty kończyły się na nadgarstkach.
    Mężczyzna mamrotał coś, wyraźnie kierując słowa do szatyna. Młodzieniec początkowo nie słuchał ich – wystraszony nagłym spotkaniem i wyglądem nieznajomego. Po chwili dopiero skupił się.
    „To jakiś zagraniczny język. Nie rozumiem go...” - przemknęło mu przez myśl - „Pytasz się kim jestem? Człowieku, zrozum – nie rozumiem co mówisz... Moment! Rozumiem! Dlaczego ten język naraz wydał mi się tak prosty?... Znajomy, swojski...”
- Jestem... - spróbował przerwać monolog mężczyzny.
   Ten jednak słysząc to jedno słowo, wykrzywił w grymasie usta, odwrócił się na pięcie i pobiegł przed siebie, wyraźnie przerażony, a przynajmniej przejęty i zaniepokojony.
- Proszę pana! Co się stało?! - szatyn rzucił się w pogoń.
*
   Ślepy biegł jak opętany, widać znał na pamięć położenie każdego drzewa w lesie. Zaintrygowany szatyn gnał za nim, zupełnie zapominając o pozostawionym pod drzewem bagażu, nie wspominając nawet o tym, że zagłębił się w las po składniki na śniadanie, a obecnie było już wczesne popołudnie.
   Jednak biegł. Zaniepokojony wyglądem niewidomego czuł, że potrzebuje pomocy, a wiedział, że będzie miał wyrzuty sumienia jeśli mu jej nie udzieli, lub chociaż nie spróbuje.
Mężczyzna, pomimo braku wzroku i kalectwa poruszał się o wiele szybciej i sprawniej niż szatyn. Po niedługim czasie zaczął pozwalać sobie na robienie krótkich przystanków, wyraźnie nasłuchując, czy młodzieniec go dogania, po czym ruszał dalej w szaleńczym tempie.
   Szatyn zaczął myśleć o poddaniu się, gdy las zaczął się przerzedzać. Już miał się zatrzymać gdy nagle poczuł zaciskającą się na prawej nodze pętlę – po chwili wisiał głową w dół, szamocząc się w pułapce.
- Kurwa – wyrwało mu się.
Spojrzał na ślepca. Ten teraz spokojnie już szedł między ostatnimi drzewami lasu.
- Nosz, kurwa – powiedział młodzieniec – ten kaleka wyprowadził mnie w pole... Jasny gwint. Kurwa mać!
    Spojrzał w dół by ocenić z jakiej wysokości przyjdzie mu spadać, jak mu się uda przeciąć linę. Dokładnie pod nim mienił się metalicznie jakiś niewielki przedmiot.
- O nie... Kurwa, żeby nie – wyszeptał i złapał za lewą kieszeń jeansów, w której zwykł nosić nóż sprężynowy. – Szlag by to, kurwa, ja pierdolę, jego jebana mać, strzelił! Do chuja wafla, akurat teraz musiał mi wypaść! Ja pierdolę...
*
- No proszę, Aleksander mówił prawdę – szatyna obudził obcy, kobiecy głos.
Powoli otworzył oczy. Był w drewnianej chacie, półziemiance o słupowej konstrukcji ścian. Dach pokrywała strzecha. Spróbował się podnieść. Opadł ciężko na klepisko, na którym leżał. Bolała go głowa. Oczy piekły. Zamknął je.
- To naprawdę mężczyzna – kobieta znów się odezwała.
- Co on tu robi? – zapytała inna.
- Ni wiem – trzeci damski głos rozbrzmiał w domostwie.
    Z wysiłkiem podniósł się na łokciu. Zignorował zawrót głowy i natężający się, pulsujący ból. Rozejrzał się. U jego nóg siedziały na ziemi trzy kobiety w różnym wieku.
    Najdalej była siwa, stara kobieta, której twarz szpeciła szeroka, źle zagojona blizna ciągnąca się od lewego łuku brwiowego, przez rozczłonkowany, zdeformowany nos, po lekko owłosiony podbródek. Ostrze które ją okaleczyło prawdopodobnie nie oszczędziło po drodze oka – było ono zachowane, ale zbielałe, ślepe.
- Czyli to jest to? – usłyszał drugi głos i poczuł dotknięcie palcem w krocze.
    Dopiero wtedy spostrzegł w jakiej sytuacji się znajduje. Leżał na klepisku chałupy z opuszczonymi spodniami i slipami na wysokość kostek. Poderwał się na równe nogi szybko zakładając na zad ubranie.
- Co z nim zrobimy? - znów zapytała, wciąż trzymając wystawiony palec wskazujący.
    Przyjrzał się jej. Miała najwyżej czternaście – piętnaście lat. Jej czarne oczy z zaciekawieniem spoglądały na młodzieńca. Ciemne włosy sięgały jej do połowy szyi. Była dobrze zbudowana – pod jej tuniką rysowały się rozwinięte mięśnie. Próba dopatrzenia się biustu u dziewczyny okazała się nieowocna – najwidoczniej jeszcze się nie wykształcił dobrze.
- To chyba oczywiste.
    Powędrował wzrokiem w kierunku głosu. Należał do dojrzałej kobiety, która wstała zaraz po tym jak uporał się z paskiem u spodni. Była ona dużo bardziej muskularna niż dziewczę, do którego była podobna z rysów twarzy i koloru oczu i włosów. Szatyn opuścił wzrok na umięśnioną klatę ich właścicielki. Miała tylko jedną pierś.
- Zabijemy go – kontynuowała.
- Jesteście Amazonkami?! – krzyknął równocześnie, zagłuszając jej słowa.
- On ni wie gdzie jest. Ni kłamie – stara kobieta zabrała głos wstając – Ni trza go zabijać. We śnie odniesiemy go nad rzekę, do wioski.
    Szatyn spostrzegł wówczas, że i jej brakuje jednego gruczołu mlekowego. Także i ona była umięśniona bardziej niż młoda dziewczyna, ale nie dorównywała w tym dojrzałej kobiecie.
- Ale się babka dobrotliwa zrobiła na starość. Po pierwsze on dobrze wie gdzie jest – odparła – Skąd wiem? A skąd wie kim jesteśmy? A poza tym taki wątły tylko źle wpłynie na kondycję i wygląd przyszłych mężczyzn w wiosce, a tego nie chcemy.
- Jestem twoją matką, ni babką, a to, że ona – siwa wskazała na nastolatkę – jest twoją córką, ni upoważnia cię do mówienia tak do mnie. I ni wie gdzie jest. My, Amazonki, jesteśmy znane na świecie. A przynajmniej byłyśmy znane kilka pokoleń temu. A dla Amazonek, przecie wiesz, nie liczy się tylko siła, a umiejętności, umysł...
- Przepraszam bardzo. Czy ja przypadkiem paniom nie przeszkadzam? - przerwał dyskusję młodzieniec.
- Ależ oczywiście, że tak – matka odparła bawiąc się strzałą i spoglądając mu prosto w oczy – Tylko co z tobą zrobić...
- Heh. To może – wydukał nerwowo bawiąc się górą t-shirtu – po prostu sobie pójdę?
- Wykluczone! – krzyknęły wszystkie.
- Ok... To co proponujecie wycieczkę do wioski lub śmierć? To ja bym to pierwsze poprosił, jeśli drogie panie pozwolą.
- Mamo, babko, a może utniemy mu palce i wydłubiemy oczy jak Aleksandrowi i zostanie moim służącym tak jak Aleksander twoim mamo? I tak w przyszłą noc jest równonoc, a ja niedawno zabiłam pierwszego wroga. Nie musiałabym iść do wioski.
- Po pierwsze, córa, inne Amazonki już na jednego krzywo patrzą, a po drugie nie pozwolę ci urodzić dziecka takiego chuderlaka.
- A ja myślę, że to dobry pomysł.
- Nikt się babki o zdanie nie pytał.
- Jestem twoją matką – odparła spokojnie.
- A... Przepraszam bardzo, tego, no. A nie mogę ja zadecydować?
    Chwila absolutnej ciszy zapanowała w chacie, po czym kobiety wybuchnęły gromkim śmiechem.
- A to dobre – po chwili wykrztusiła najsilniejsza z nich. – Chłop chciał decydować o sobie.
- No i co? A tak w ogóle to przypadkiem wasze plemię nie zostało pokonane kilka stuleci temu przez Herkules...
- Nie mam pojęcia kim ona była, ale jak widzisz, nie – przerwała mu dojrzała kobieta. – Babka, wiesz?
- Ni.
- Nie, nie, nie. Herkules. Facet.
Znów zapadła grobowa cisza, przerwana po chwili jeszcze silniejszym chichotem.
*
    Od pewnego czasu był sam. Krążył po półziemiance bez celu. Nie mógł wyjść – drzwi były zabarykadowane od zewnątrz i pilnowane przez kilka Amazonek.
    Nie wiedział czego się spodziewać – początkowo znalazł się w fatalnej sytuacji po tym jak matka zgodziła się na pomysł córki. Po naradzie postanowiły wypalić mu oczy i połamać nogę w kostce, tak by został kulawy do końca życia, co zapobiegłoby próbom ucieczki. Od tej przykrej dla niego wizji wybawiło go przybycie kolejnych Amazonek. Weszły do chaty i półszeptem powiedziały coś domowniczkom, które wyraźnie zaaferowane i podniecone nowinami pospiesznie wyszły na zewnątrz. Szatyn miał nadzieję, że uda mu się przekonać inne kobiety, by wpłynęły na decyzję domowniczek. Nikt jednak nie chciał go jak na razie wysłuchać. Ba – nikt nie chciał nawet wypuścić go na pole.
    Uderzył zniecierpliwiony pięścią w ścianę. Za mocno – zabolało.
- Szlag – mruknął pod nosem, po czym usiadł na klepisku masując obolałą dłoń.
Wygrzebał z kieszeni smartfona. Przetarł ekran. Przygnębiony popatrzył na swoje odbicie w nim. Westchnął i podrapał się komórką po kolanie. Wiele więcej nią nie mógł zrobić – bateria padła już dawno. Rzucił telefon na ziemię. Chwilę siedział w ciszy, po czym przekrzywił głowę – głośne chrupnięcie kręgów szyjnych przeszyło ciszę. Rozmasował kark dłonią. Zamyślił się. Po chwili na jego twarzy ukazał się grymas, a brwi zmarszczyły się. Wyszarpnął z lewej, tylnej kieszeni jeansów czarny, przymocowany do spodni niewielkim łańcuchem portfel z nadrukowanym logiem grupy Rolling Stones. Otworzył go. Powoli spomiędzy dowodu, a legitymacji studenckiej wyciągnął małą kopertę. Były w niej zdjęcia. Wylosował jedno.
- Dagmara... - wyszeptał.
    „Siorka” - pomyślał. - „Ciekawe co u niej. W sumie to dawno jej nie widziałem. W ogóle rzadko ją widuję... Heh. Widywałem... Od kiedy zamieszkała z chłopakiem. A wcześniej? Heh. Ale było super. Tak się z nią dogadywałem. A teraz jej już więcej nie zobaczę... Ciekawe czy przyszła w ogóle na mój pogrzeb. No bo chyba jakiś symboliczny odprawili... Ten Ted... Kurwa, dlaczego nawet w myślach nazywam go tak jak się kazał? TADEUSZ. Jej facet. Nie cierpię skurwiela. Nie wiem co ona w nim widzi. Nie ważne. O czym to ja myślałem... A tak. Pogrzeb. Ciekawe, czy Tadeusz w ogóle się zgodził na pojechanie na mój grób”.
    Odłożył zdjęcie na miejsce i wyjął następne. Widniała nań młoda dziewczyna o kasztanowych włosach przyciętych w stylu bob. Roksana – obiekt westchnień licealnych szatyna. Spróbował przywołać jedno z marzeń, tak niedawne, które kreował dziesiątki razy przez bite prawie cztery lata od kiedy ją poznał:
    Wenecja. Pełnia księżyca rzucająca blask dokładnie na środek wąskiego kanału. Ja i ona na mostku, podziwiający piękno zabytków, wody, luny. Nie widzę jej. Patrzę wprost w tarczę księżyca. Czuję delikatne muśnięcie na dłoni. To jej aksamitna dłoń nasuwa się na moją. Powoli obracam się, obejmując ją w talii, a ona gładzi mnie po karku. Nim ją pocałuję spoglądam w oczy... D'oh! Twarz Roksi, nie Menanti mózgu, zdrajco”...
    Z zamyślenia wyrwał go cichy odgłos otwieranych drzwi. Wsunął zdjęcia do portfela. Spojrzał przed siebie. Stała przed nim grupka umięśnionych kobiet pozbawionych połowy piersi – wśród nich dojrzał i domowniczki. Na twarzy najmłodszej z nich dojrzał wyraźny grymas.
    Powoli wstał, chowając do kieszeni telefon i portfel. Przetoczył powoli oczami po zgromadzonych w chacie. Wśród nich wyróżniała się jedna – dobrze, nawet na tle innych, zbudowana i lepiej odziana, a raczej uzbrojona od innych. Jej pozłacana, sięgająca prawie do kolan zbroja łuskowa rozdwojona była od dołu, sprawiając, że nadawała się idealnie do jazdy wierzchem. Posrebrzane nagolenniki i lewy naramiennik ozdobione były kamieniami szlachetnymi. Całość dopełniał szeroki pas zapinany na brązową klamrę ozdobioną sporym bursztynem. Jego właścicielka patrzyła zimnym, pozbawionym uczuć wzrokiem na szatyna.
Nie wiedział dokładnie dlaczego, ale organizm nagle dostarczył mu dawki pewności siebie. Mózg zagrał tak znany mu utwór Lost Woman Blues zespołu Motörhead. Podziękował mu za to w myślach, po czym wwiercił się wzrokiem w dobrze uzbrojoną Amazonkę. Jego oczy płonęły, ciskając błyskawice nienawiści w jej stronę – patrzył na nią z pogardą i złością, sam nie wiedząc dlaczego. Chwilę wpatrywali się w siebie ogarnięci absolutną ciszą. Inne Amazonki wstrzymując oddech wymieniały między sobą niespokojne spojrzenia. Spostrzegł to, ale nie zmienił postawy. W głowie leciały mu kawałki Motörheadu jeden za drugim.
    Pierwsza ciszę postanowiła przerwać bogato uzbrojona Amazonka. Otwarła usta.
- Czego? – wypalił bez namysłu, nie dając jej dojść do słowa.
    Wśród zgromadzonych w chacie przeszedł szmer. Zapytana spojrzała gniewnie na studenta geologii, po czym zwróciła się do najsilniejszej z domowniczek:
- Pentesilejo.
- Tak, ma pani?
- Czy to jest ten „przestraszony, słabowity przybłęda o słabym charakterze”, który dał się złapać ślepemu Aleksandrowi?
- Tak, wasza wysokość. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
- Czego tu chcesz – jej wysokość rzekła odwracając się ku szatynowi.
- Nie pani interes.
- Jestem królową, należy mi się szacunek. Czy zdajesz sobie sprawę, że w każdym momencie mogę cię pozbawić życia?
- A co za różnica, czy zrobi to pani, czy te tu trzy – wskazał kciukiem na najstarszą domowniczkę.
- Ha. Odważny i niebojący się mężczyzna. Albo przynajmniej takiego zgrywa. No nic. Zginiesz, zabawiając nas wszystkie.
- I co? Myślisz pani, że zabawię się z wami i...
- Nie o takie zabawianie chodzi. Równonoc dopiero jutro, a potomkowie i tak nie mogą być od tak wątłych mężczyzn. Co zrobi, siostry?
Przez tłum Amazonek przetoczył się pomruk zadowolenia.
- Chimera! - krzyknęły podnosząc łuki, strzały etc. ponad głowy.
- Dokładnie. Pokonasz... Przepraszam – rzekła królowa Amazonek chwytając za mizerny biceps młodzieńca – będziesz walczył z chimerą!
- Załóżmy się – szatyn wyrwał rękę.
- Że co? - odparła nieco zmieszana władczyni.
- Pokonam chimerę.
    Chata wypełniła się gromkim śmiechem.
- Pokonam chimerę - brnął dalej w nieprzyjemnej sytuacji. - Potrzebne mi tylko kilka gałęzi, ołowiane kulki i mój nóż.
    Amazonki znów zaczęły chichotać. Ucichły jednak, gdy królowa uniosła dłoń.
- Niech i tak będzie. Ale powiedziałeś, że się chcesz się założyć.
- Jeśli wygram otrzymam pani pas, Hippolito.
- Po pierwsze jestem Antiope, ostatnia Hippolita władająca Amazonkami żyła w mitycznych czasach. Jest moim bardzo dawnym przodkiem. A po drugie przegrasz. Więc co w zamian?
- Jeśli przegram, to weźmie pani sobie wszystko co mam. Będzie tuż obok chimery. Co to za problem, prawda odważna Amazonko? - odparł z mocną nutą sarkazmu.
    W chacie zapanowała grobowa cisza. Twarz królowej pokryła się rumieńcami, a mięśnie jej ciała napięły się. Obdarzyła szatyna nienawistnym wzrokiem. Ale wiedziała, że musi się zgodzić. Inaczej posądzą ją o tchórzostwo. Zresztą podobnie jeśli nie pójdzie po rzeczy młodzieńca z truchła rozszarpywanego przez bestię. A chimera była zbyt silnym przeciwnikiem nawet jak dla Amazonki. Cała nadzieja w pasie dającym nadludzką siłę, który w mitycznych czasach według legend królowa Hippolita otrzymała od boga wojny – Aresa.
- Zgoda – rzuciła przez zęby udając, że strzepuje pył z naramiennika. – Do wieczora dostarczymy potrzebne ci rzeczy, a jutro o świcie stoczysz bój z chimerą.
*
    Muzyka w głowie szatyna ucichła. Zdawał sobie sprawę z tego co narobił. Walka z bestią – marzenie każdego dziewiętnastolatka. Był zły na siebie. Jedyne co go pocieszało, to fakt, że zawsze lubił czytać, a „Mitologię” Parandowskiego miał zadane na lekturę dwukrotnie na historii i raz na języku ojczystym – pamiętał doskonale jak zginęła Chimera. Martwiły go zaś dodatkowo fakty, że dokonał tego heros – a nie szkolne popychadło jakim był nim uzyskał wykształcenie podstawowe – oraz fakt, że wspomniany heros dokonał tego z grzbietu pegaza, do tego uzbrojony po zęby.
    Tak więc zdenerwowany przebierał dostarczone gałęzie szukając idealnej do wykonania procy neurobalistycznej – ulubionej zabawki z czasów dzieciństwa. Doskonale pamiętał czasy jak rówieśnicy spędzali czas na boisku lub częściej przed monitorami komputerów – on wtedy, ku niezadowoleniu rodzicielki i z cichym przyzwoleniem ojca, strzelał do wszystkiego wkoło, niejednokrotnie mszcząc się na „najlepszych przyjaciołach” ze szkoły. Stworzył cały arsenał różnych proc o różnych możliwościach, nadających się do odmiennych celów. Dopracował wykorzystywanie go do istnie fenomenalnej precyzji, celności i obłędnej wręcz szybkości, która zawsze wprowadzała go w błogi nastrój.
    Nagle przerwał wspominanie dawnych czasów – wyczuł pod palcami materiał błogi, wręcz idealny – idealna symetria i grubość gałęzi na ramiona broni, doskonała średnica drewna na trzonek, a na dodatek całość z sprężystego, zdrowego buka.
    Zabrał się natychmiast do ucinania nadwyżek materiału, by następnie przejść do zdejmowania kory, a całe dzieło zakończyć odpowiednim profilowaniem rączki i wykończeniami detali.
*
- Szach mat chimero! - krzyknął, trafiając wystrzeloną kulką do obranego celu: ustawionej po drugiej stronie pomieszczenia zapalniczki.
    Choć wiedział, że ma nikłe szanse. Pocieszał się jedynie, że z taką bronią, to nie wstyd ginąć w boju. Idealnie wyprofilowany uchwyt perfekcyjnie leżał w jego dłoni, a prowizorycznie użyte gumki do włosów znośnie zastępowały zazwyczaj dobieraną z wybrzydzaniem gumę wysokiej jakości.
    Nieco uspokojony przymocował do paska kilka woreczków z wybranymi ołowianymi kulkami o odpowiedniej wielkości. Tuląc w dłoniach wykonaną broń osunął się przy ścianie, prawie natychmiast zasypiając, by śnić o Menanti, Roksanie, karierze na rock 'n' rollowej scenie i ani chwili o chimerze – nocne marzenia oszczędziły mu tego.
---

Archiwalne komentarze z poprzedniego adresu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz