sobota, 5 grudnia 2015

„Czternaście fibul” – R.9: Iluzja

Iluzja
    Łódka łagodnie unosiła się i opadała kołysana falami zatoki. Rozmowa nie kleiła się. Zresztą starzec – siwy krasnolud – nie chciał rozmawiać. Lubił ciszę. A poza tym miał wielką gulę w gardle. Bał się. Siedział zgarbiony na ławeczce miętoląc nerwowo w rękach brudną szmatę. Pilnował wędek. Nie liczył na dobry połów. Nie liczył na jakikolwiek. Od miesiąca nikt nic nie złowił. Właściwie to nie tyle nikt nic nie złowił, co nikt nie wrócił z morza.
    Stary spojrzał spode łba na współtowarzysza. Młodzieniec leżał na dziobie łódki oparłszy głowę na złożonych pod nią dłoniach. Powoli przeżuwał kawałek drewienka wystający z lewego kącika ust. Długie, nieco przetłuszczone, włosy związane miał z tyłu głowy. Sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego, wręcz rozkojarzonego. Przymknięte oczy, głęboki, równy oddech sugerowały nawet, że śpi. Ale nie spał.
   Siwy wybełkotał przekleństwo pod nosem. Nie zniósł napięcia. Stłamsił szmatę w dłoniach. Cisnął ją na dno łódki i burknął do młodzika:
- Panie Janie... Na pewno, kurwa, nie chcecie się nic dowiedzieć... O tym?
    Nie spodobało mu się to.
    „O!” - pomyślał. – „Teraz to paniczu. A wcześniej to się z całą resztą ze mnie naigrywał, jak się podejmowałem zadania. Wieśniak”.
- Nie – odparł powoli nie zmieniając pozycji.
    Nie chciał słyszeć znowu kolejnych opowieści o potworach morskich, wirach, piratach, czy nie wiadomo o czym innym. Pół wioski gadało o tym. I było tyle wersji ilu mieszkańców. Dwa dni spędził w osadzie słuchając wszelkich teorii. W końcu – bądź co bądź pod wpływem „białej damyale jednak zadeklarował się, że problem rozwiąże. Słowo się rzekło i trzeciego dnia wypłynął ze starym krasnoludem w morze. Siwy śmierdział rybami i nie tylko, wiercił się i raz po raz, zatykając jedną z dziurek w nosie wysmarkiwał się wprost na pokład. Ale Jan Kowalski nie mógł narzekać. Tylko ten starzec miał odwagę wypłynąć w morze i pokazać gdzie zazwyczaj odbywa się połów ryb – miejsce, przez które wielu zaginęło.
    Milczeli więc dalej.
*
- Dobra krasnal. Już zmierzch, a tu się nic nie wydarzyło. Wracajmy – rzekł Jan i wypluł resztki drewienka za burtę.
- Jak sobie panicz życzy... - starcowi ulżyło, koniec narażania życia.
    Kilkoma sprawnymi machnięciami wiosłem siwy rybak zawrócił łódkę i... zamarł.
- Co jest, krasnal? Wiosłuj! Ja ci nie pomogę.
- Kiedy paniczu, lądu, kurwa, nie ma...
- Jak to, kurwa, lądu nie ma?! - ryknął Jan obracając się. - O, kuźwa... Nie ma... Przecież jeszcze niedawno był na horyzoncie. Głupku! Miałeś pilnować. No i zniosło nas.
- Ależ, kurwa, paniczu...
- No nie, chuj z tym. Płyń w stronę słońca, w końcu ląd jest na zachodzie.
*
- Spokojnie krasnal... Masz bucha, to cię uspokoi.
- Ale, kurwa, płyniemy już kilka godzin. Nawet jeślibyśmy oddryfowali, to nie tak kurewsko daleko!
- Phi, narzekasz! - odparł stając na samym dziobie. - Patrz! Jest i coś.
- Nie stawaj paniczu, kurwa, tak na dziobie, bo wypierdolisz się jeszcze za burtę... Ech. Prawie pół kurewskiego wieku już pływam po tych wodach i, kurwa, ręczę, że ten brzeg to ja widzę po raz pierwszy.
- E! Krasnal. Ciemno jest, źle widzisz.
- Pff. Ciemno. Pierdolenie, kurwa panicza jebana mać. Może wy ludzie nic nie widzicie, ale nie my, krasnoludy. My widzimy w ciemnościach prawie jak gnomy.
- Gdybym, krasnal, wiedział jak gnomy widzą. A! Nieważne! Ważne, że jest ląd. Nieważne jaki. Nogi rozprostujemy. Ja tam się cieszę krasnal.
- Obyś miał, kurwa, rację paniczu. Obyś miał kurewską rację...
*
- Dalej panicz, kurwa, się nie martwi? - W żadnym razie krasnal – odparł Jasiek. Skłamał. Krążyli już od paru godzin po nieznanym terenie. Zegarek na ręku Kowalskiego wskazywał jedenastą rano, a wciąż było ciemno. A nie powinno być. Do tego zgubili się. Albo ich łódź znikła. Nie byli pewni. Nagie skały wybrzeża wyglądały wszędzie podobnie. Początkowo przechadzali się wybrzeżem tam i z powrotem – czekając na świt. Gdy zgubili łódź ruszyli wzdłuż nabrzeża. Wgłąb lądu się nie zapuszczali.
*
    Roślinność dalej od morza ich zaskoczyła. Była tropikalna. A jeszcze dzień wcześniej stąpali po śniegu. Wciąż ciemno. Wciąż było ciemno.
*
    Dzień trzeci. Przynajmniej tak wskazywał zegarek Jana. Głodni i wciąż w ciemności. Szli milcząc. Otaczała ich gęsta dżungla. Zewsząd wokół rozlegały się odgłosy wyjców. Z daleka słychać było od czasu do czasu pokwikiwania guźców, z rzadka warknięcie dzikiego kota. Nagle coś żółtego przemknęło tuż obok metala. Odruchowo przygniótł to glanem. Za późno. Jaskrawożółty wąż zdążył zatopić zęby w nodze krasnoluda, nim śmiercionośny bucior zmiażdżył głowę gada. Toksyny były silne. Starzec zachwiał się i osunął na ziemię. Cichy, ponury jęk wyrwał się z jego piersi.
- Kurwa – rzucił przez zęby Jan.
    Złapał krasnoluda za ramiona i lekko potrząsnął. Ten spojrzał na niego gasnącymi oczyma i wyszeptał:
- Nie takie, kurwa, rzeczy mnie...
    Nie dokończył. Skonał.
*
    Stracił rachubę. Był drugi, może początek trzeciego tygodnia. Czuł się już lepiej. Objawy poodstawieniowe nie były już tak silne jak wcześniej. Przez kilka dni, a może godzin – sam nie był pewien – nie kontaktował, krążył po dżungli nie wiedząc co się z nim dzieje. Ale teraz było już lepiej. Był sam – nie musiał ukrywać znajomości prostych czarów. Piekł właśnie nad ogniskiem telekinetycznie uduszonego wyjca. Wokół panowała ciemność. Niedaleko płynął strumień. Jego szum częściowo zagłuszał odgłosy krewnych pieczeni. Spojrzał na zegarek. Wskazywał trzecią – nie miał pojęcia czy popołudniu, czy nad ranem. Okienko pokazujące dzień miesiąca zacięło się pomiędzy dwoma liczbami. Westchnął i wstał. Podszedł do ogniska. Wyjął scyzoryk z kieszeni. Odkroił kawałek golenia małpy. Skosztował. Był obrzydliwy, choć niewątpliwie upieczony. Zresztą Janko nie był wybredny. Podszedł do kostki i wyciągnął z niej duży, zwinięty liść nieznanej mu rośliny. Rozwijając go wrócił do mięsa. Kilkoma uderzeniami dobytego miecza odciął małpią nogę. Wsadziwszy oręż pod pachę zawinął oderżnięte mięso w liść i podszedł do drzewa, obok którego spoczywała jego kostka. Odłożył pakunek z jedzeniem obok plecaka, a miecz wbił w ziemię. Usiadł. Oparł się o drzewo plecami. Wygrzebał z kostki kilka mango, pomarańczy i kiść bananów – lekko napoczętych – były przynętą na wyjca. Rozpoczął posiłek.
- Ale miałem zajebisty pomysł z tym liściem – powiedział do siebie. - Nareszcie mięso czyste, nie upierdolone ziemią, jak kilka ostatnich razy. Ale smakuje i tak samo obrzydliwie. Szkoda, że nie natknąłem się na guźca. Ech no nic. Zjem i to paskudztwo. Ciekaw jestem czy to smakuje jak ludzkie mięso. Niby taki małpiszon powinien smakować podobnie. Zawsze nurtowało mnie jak smakuje człowiek...
    Istotnie tak było.
*
    „Kwadrans po dziesiątej” - pomyślał. - „Pora wstać.”
    Sięgnął na bok. Szukał kostki. Nie znalazł jej.
- Kurwa, no tak. Ogarnij się Jasiek, kurwa ogarnij. Od kilku tygodni jej nie masz – mruknął gładząc się po zarośniętym podbródku.
    Istotnie. Zgubił kostkę i górę ubrania. Podszedł do na wpół przepróchniałego drzewa. Wyciągnął zeń ukryte resztki ostatniego posiłku. Posilił się, po czym zebrał manatki i ruszył w kierunku szumiącego potoku. Podążał do niego od dawna. Choć jednak słyszał go wyraźnie, to pomimo starań nie mógł do niego dotrzeć.
    „Ok.” - pomyślał. - „Dojdę do strumyka i pójdę wzdłuż niego. Musi doprowadzić mnie na nabrzeże. W tej kurewskiej dziczy nic nie ma. Dobra. Słyszę go jakby wyraźniej... Zbliżam się. I widzę jakby nieco lepiej. Czyżby świtało? Nareszcie. Zaraz? Co to było? Czyżby ktoś tam był?”
    Przystanął. Przezornie przykucnął. Wsłuchując się w odgłosy powoli, na czworakach, wszedł w gęste krzaki.
*
- Witaj – dobiegł melodyjny głos. – Nie bój się. Chodź do nas.
    Półnaga postać o mocno zarośniętej twarzy wygramoliła się z krzaków na skraju lasu. Przeszła dwa zamaszyste kroki w kierunku dobiegającego głosu, po czym zatrzymała się. Rozejrzała się. Była na polance obfitującej w rośliny o kwiatostanach o szerokiej balecie barw oraz trawach i mchu o głębokiej, mocnej zieleni. Mieniło się na niej w promieniach wschodzącego słońca niewielkie jeziorko, zasilane przez wąski wodospad spadający z niewysokiej kaskady. U jego podnóży wesoło pląsało się kilka nagich, niezwykle urodziwych dziewcząt. Na przeciwległym brzegu pasło się kilka śnieżnobiałych jednorożców. Jeden z nich, przerwawszy pojenie się chłodną wodą z jeziorka, zaciekawiony przyglądał się nowo przybyłej postaci. Z nie mniejszym zainteresowaniem zerkały na nią kąpiące się dziewczęta. Jedna z nich nie brała udziału w pląsach. Tafla jeziora sięgała jej do bioder. Zwrócona ku intrygującej wszystkich półnagiej postaci rzekła znów, wyciągając w jej kierunku dłoń:
- Nie bój się. Jesteśmy nimfami leśnymi. Chodź do nas. Czekamy.
    Postać jednak nie drgnęła. Wpatrywała się w nimfę, która dostrzegając brak innej reakcji mówiła dalej:
- Kim jesteś? Jak cię zwą?
- Jan – odparła postać po chwili chrapliwym, wysuszonym głosem. - Nazywam się Jan.
- A więc chodź do nas, Janie. Chodź, zabawimy się.
- Zabawimy? - odparł nie mogąc oderwać wzroku od jędrnego biustu nimfy.
- Tak...
    Melodyjny, piękny głos, wilgotna dłoń delikatnie sunąca po mostku i druga, tajemniczo znikająca pod taflą wody nie dały długo czekać na rezultat. Ruszył.
*
    Był zadowolony. Wreszcie ogolony, porządnie najedzony. Do osady przybył w obstawie sześciu nimf. Droga mu się podobała – tak krótka i długa zarazem, prosta, niewymagająca, a jednak męcząca – głównie na postojach – z ścieżką wyraźnie widoczną, z której wciąż zbaczali. Leżał na macie w chatce przykrytej strzechą. Ściany miały konstrukcję plecionkową.
    „Chwila, zaraz...” - naraz coś go tknęło. - „Co jest, kurna? Najpierw dżungla, potem jeziorko, potem las, osada i... Znowu ciepło jak w dżungli? I te ściany z bambusów...”
    Rozmyślania przerwało skrzypnięcie drzwi. Stanęła w nich naga nimfa. Urodą nie ustępowała wcześniej poznanym. Była od nich nieco starsza, dojrzalsza, ale wciąż młoda. Jej kasztanowe włosy sięgały po biodra.
- Wy zawsze chodzicie gołe? - zapytał się Jan siadając.
    Kobieta skinęła głową. Podeszła do maty i stanowczym ruchem położyła go z powrotem. Pochyliła się i pocałowała go w usta. Uklękła.
- Zajebiście – rzucił gładząc ją poniżej krzyża.
*
    Wyszła bez słowa. Jan z rozkoszą spojrzał w sufit, wkładając dłonie pod głowę. Był zmęczony. Senny. Nagle obraz przysłoniła mu twarz. Piękna twarz młodej dziewczyny. Wtedy dopiero spostrzegł, że w szerokim rozkroku stoi nad nim nagie dziewczę o jasnych blond włosach. Nimfa położyła się na nim i zaczęła gładzić jego tors. - Poczekaj no, złotko – rzekł łapiąc ją za ramiona.
- Może na dziś już wystarczy? Jestem potwornie zmęczony i...
    Nie dokończył. Jego słowa przerwał namiętny pocałunek. Zawahał się. Jednak stanowczym ruchem zsunął ją z siebie.
- E! Mała. Powiedziałem. Na dzisiaj dość.
    Dziewczyna wstała. Dostrzegł w jej oczach błysk. Była zdenerwowana. Przyjrzał się jej. Była młoda – ocenił ją na jakieś piętnaście, szesnaście lat. Miała błękitne oczy. Odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi.
- Poczekaj! – krzyknął siadając. – Mała, poczekaj. Może umówimy się gdzieś na jutro, co?
    Wyszła.
-Kurwa... – syknął przez zęby. – No nic. Chuj. I tak jest fajnie. Szkoda tylko małej. Ale tam. I tak była za młoda. Na chuj ja to mówię do siebie?
    Położył się. Spróbował zasnąć – nie dane mu było. Poderwał się na równe nogi gdy przez drzwi wbiegły dwie nagie, bardzo umięśnione kobiety. Dopadły i obezwładniły. Skrępowawszy mu kończyny wyniosły go na zewnątrz. Niosły go przez osadę. Rozglądał się.
- Same baby – wyszeptał.
    Nie widział dokąd go niosą. Obserwował trasę przebytą. Nagie nimfy, wszystkie o włosach jasnych blond lub kasztanowych – czasem z nutką zieleni – uśmiechały się na jego widok, czasem któraś nawet pozdrowiła go machnięciem ręki, czy mijane blisko pocałunkiem – jakby nie zwracały uwagi, że jest ubezwłasnowolniony i wynoszony wbrew własnej woli.
    Nagle zatrzymały się. Usłyszał skrzypnięcie zawiasów. Wniosły go do dość obszernej klatki solidnie skleconej z bambusa. Cisnęły na drewniany blat. Rozwiązały go, po czym przymocowały skórzanymi pieszczochami – przytwierdzonymi w odpowiednich miejscach do blatu – w pozycji z kończynami rozpostartymi niczym człowiek witruwiański wpisany w okrąg.
- Co jest, do chuja wafla?! - wydarł się.
    Siłaczki wyszły. Za nie weszło młode, dziewczę o blond włosach i błękitnych oczach.
- Heh. To ty, mała? Czyli dopięłaś swego złotko, co?
Powoli podeszła. Stanęła w rozkroku nad nim. Położyła się na jego ciele i zaczęła gładzić po torsie.
- Jakżeby inaczej... – wyszeptał.
*
    Obudził się. Było ciemno. I chłodno. Za chłodno jak na tropikalną dżunglę.
- Co jest, do cholery? - mruknął. 
   Szarpnął się. Nic to nie dało. Wciąż był unieruchomiony. Ale czuł, że więzi go co innego niż kawałki skóry – metalowe kajdany.
- Zbudź się – znajomy Janowi głos rozległ się z pogłosem po pomieszczeniu.
- Mama?... - bezgłośnie poruszył wargami.
*
    Do jego oczu dotarło światło. Czerwone światło. Oślepiło go.
    Buchnęło gorące powietrze.
    Poczuł ból. Poczuł ogień. Płonął.
    Wszystko otaczała lawa. A on w niej...
*
    Upadł na kolana. Podparł się ręką. Pod dłonią wyczuł ostre kamienie. Przetarł oczy. Podniósł się z trudem.
    Wybrzeże. Znał je. To tu. Tu się zaczęło piekło.
    Rozejrzał się. Był dzień. Słoneczny, ciepły.
    Łódka spokojnie kołysała się na wodzie, tuż przy brzegu. Odwrócona plecami siedziała w niej niska, siwa postać.
- Co jest? Co ja tu robię? Czyli tamto wszystko to był sen? Odpowiedz! Przecież widzę, że jesteś w łódce. Krasnal... - powiedział podchodząc.
    Odskoczył gwałtownie przerażony. Łódka wypełniona była jaskrawożółtymi wężami i zwłokami krasnoludów – a raczej truchłami jednego krasnoluda – w różnym stadium rozkładu.
    Jan obrócił się na pięcie i pobiegł. Szybko. Nie oglądał się za siebie. Wbiegł do dżungli. Opanowała go ciemność. Nie zwrócił na to uwagi. Biegł. Potknął się. Usłyszał odgłos dartego materiału Były to jego jeansy. Zorientował się, że jest ubrany w nie i t-shirt. Był boso.
    Wstał. Struchlał. Zorientował się, że potknął się o ciepłe jeszcze zwłoki krasnoluda. Wokół jego nóg wił się jaskrawożółty wąż. Wpatrywał się w Jana. Zaatakował. Zęby zatopiły się w pięcie Kowalskiego.
    Janko poczuł potężny zawrót głowy. Zemdlał.
*
    Obudził go szmer wody. Był poranek. Rozejrzał się. Po wężu i truchle nie było śladu. Wstał powoli i ruszył w kierunku szumu potoku. Poznawał okolicę. Był tam. Przystanął za drzewem. Wychylił się. Ujrzał sześć nimf o blond włosach bawiących się w jeziorku u stóp małego wodospadu. Brodaty, długowłosy młodzieniec powoli szedł w kierunku jednej z nich.
- Nie! – krzyknął Jan wyskakując zza drzewa.
    Głos zabrzmiał dziwnie dziecinnie. Zorientował się, że nie jest już w dżungli, a w swoim pokoju, w swoim bloku w Krakowie.
- Kazałem ci siedzieć cicho!
- Tata? Co ty tu robisz?
- O co ci, Jasiek, chodzi?
- Tato, przecież odszedłeś z domu jak miałem osiem lat!
- Jasiek, nie wkurwiaj mnie! Ty masz osiem lat.
- Co?
    „Lustro” - pomyślał Janko. - „Łazienka, muszę przejrzeć się w lustrze”.
    Pobiegł w kierunku drzwi pokoju. Silny uścisk ojcowskiej dłoni na ramieniu zatrzymał go w miejscu.
- A dokąd to się, kurwa, wybierasz?! - ryknął rodzic Jaśka ciskając nim na środek pokoju.
    Junior Kowalski wywrócił się na tyłek. Poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Dziecięcy instynkt nakazywał uciekać, ukryć się. Szybko. Nim ojciec wyjmie do końca pasek ze spodni.
    „Przecież ja mam ponad dwadzieścia lat.” - pomyślał Jan - „Nie będę beczał jak dziecko, tylko dlatego, że fizycznie nim jestem, a ojciec chce mnie zlać. Zresztą już sobie przypominam tę sytuację. Tylko wtedy chciałem uciec do mamy, nie kibla. Tak pamiętam to zdarzenie. Ostatni kontakt z ojcem. Uderzy mnie w prawy policzek z liścia, a potem pasem... Teraz!”
- Unik? To jakaś nowość. Zobaczymy czy tego unikniesz!
- Zostaw go! - drzwi gwałtownie otworzyły się i stanęła w nich matka Janka.
- Ty chora szmato... - senior Kowalski zamachnął się na nią pasem.
    Junior odruchowo ułożył odpowiednio dłonie wykrzykując zaklęcie. Potężne uderzenie wiatru pchnęło ojca Janka na ścianę, a pomieszczenie wypełniło jasne światło.
*
- Koniec. Na dziś wystarczy. Wstawaj – rzekł nekromanta.
- Co? Gdzie ja jestem? - odparł Jan podnosząc się z łóżka.
- W wieży. Cały czas tu byłeś.
- Co ty gadasz dziadku? A łódka? Dżungla? Nimfy? I cała reszta?
- To? To mała demonstracja. Od jutra zaczynamy naukę magii iluzji. Ale najpierw musiałeś spędzić trochę czasu we własnej halucynacji. Zanim zaczniesz używać danego czaru...
- …musisz go poznać, wiem dziadku, wiem.
- Nie przerywaj mi. Poznałeś nowe zaklęcie połowicznie, gdy rzuciłem na ciebie czar. Jutro przyprowadzisz jakiegoś głupca z wioski. Musisz zobaczyć jak się zachowuje również ofiara zaklęcia podczas jego działania.
- Halucynacje? Dziadku! LSD tak dobrze nie działa, jak te twoje czary-mary. Pytanie tylko jak sprawić, żeby fragment z nimfami trwał przez większość czasu...
- To nie zabawa.
- Spoko, dziadku, spoko. Nie denerwuj się.
- Żebyś nie zrobił nic głupiego zaczniemy jednak teraz.
- Ale nuda... Po co?
- Siadaj. Po pierwsze i najważniejsze: nigdy nie rzucaj tego zaklęcia sam na siebie. Chyba, że chcesz być pod jego wpływem do końca życia. Krótkiego zresztą. Halucynacje są wyczerpujące bardziej dla maga niż ofiary. I jeśli byś to zrobił nie mógłbyś kontrolować wizji. Może tego dokonać jedynie przytomny mag, który czar rzucił. Podobnie jak ma częściowy wpływ na przebieg wizji i częściowo może je zobaczyć.
- Mam ci, dziadku, podziękować za nimfy, czy po prostu walnąć za to, że zafundowałeś sobie pornola moim kosztem?
- Jeśli chodzi o nimfy, to idź upierz portki.
- O, szlag...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz